środa, 27 maja 2015

Dwudziesta ósma recenzja: Kapitalny powrót po osiemnastu latach.

Dzieci, które rodziły się przy ostatnim albumie Faith No More, dzisiaj są już dorosłe. To niewiarygodne, że na nowe wydawnictwo musieliśmy czekać tak długo. W 30 lat muzycy z Ameryki wydali siedem krążków. Trzeba przyznać, że są bardzo leniwi. Parę lat temu zgodnie twierdzili, że nic nowego Faith No More już nie zagra, ale nagle (jak pięknie) im się zachciało.



Amerykanów zbyt często nie słucham, jednak mam do nich ogromny szacunek i na nowy album czekałem z niecierpliwością. Jakby nie było, jest to pierwsza premiera jakiejkolwiek płyty FNM w moim życiu. Album otwiera marszowy kawałek pełniący funkcję intro. Utwór znakomicie wprowadza i nastraja słuchacza. Drugi numer w kolejności to po prostu arcydzieło. Bardzo mocna, żwawa, wpadająca w ucho propozycja z porządną solówką i fantastyczną narracją Pattona. Palce lizać. Kawałek bardzo szybko pnie się w górę na mojej liście przebojów. Słabsze jest „Sunny Side Up”. Szczerze mówiąc, czekałem aż ten utwór się skończy. Po prostu mnie nudził i w ogóle go nie czuję. Zdecydowanie nieudana, nie mająca w sobie nic szczególnego ballada. Na szczęście to jedyny słaby moment na nowym wydawnictwie. „Seperation Anxiety” przywołuje skojarzenia z FNM sprzed dwudziestu lat. Propozycją trochę nerwowa i pokazująca, że Amerykanie dobrze czują się w metalu alternatywnym. Bardzo zaciekawił mnie „Cone of Shame”. Wspaniały riff gitarowy i niesamowity głos Pattona to zdecydowanie najmocniejsze strony „Sol Invictus”. Wściekły wokal w piątej propozycji może powalić każdego. Druga połowa płyty zaczyna się od kombinacyjnego „Rise of the Fall”. Numer zawiera niesamowity refren i charyzmę. Dla mnie to po prostu udoskonalony, a raczej bardzo udoskonalony! „Sunny Side Up”.  „Black Friday” różni się od reszty piosenek tym, że jest zbudowany na dźwiękach akustyka. Napięcie rośnie z kolejnymi sekundami tej kompozycji. Następnym faworytem z tego albumu jest „Motherfucker”. Chwytliwa linia melodyczna i fantastycznie zastosowane chórki sprawiają, że sześć minut mija niespodziewanie szybko. Wielkie brawa za ten numer! Przez całą recenzję nie chwaliłem perkusji Marka Bordina, ale w „Matadorze” przeszedł samego siebie. Ciężko opisać to, co on robi z garami w tym kawałku. Na dokładkę wokal Pattona, który zwala z nóg (jak w prawie każdej kompozycji). Troszkę nie rozumiem ostatniego utworu na tym krążku. Wyraźnie widać, że twórcy nie chcieli być monotematyczni i na koniec zarzucili nam luźniejszą i słodką melodyjkę.



Mimo dwóch słabszych utworów na „Sol Invictus” oceniam siódme wydawnictwo Faith No More bardzo wysoko. Kapitalna płyta, niesamowity powrót. Szczególnie polecam „Superhero”, „Matadora” i „Motherfuckera”, ale warto przesłuchać calutki krążek. Muzycy FNM tą płyta uświadomili mi, że słuchałem ich zdecydowanie za rzadko. Kandydat do piątki najlepszych albumów tego roku.

OCENA: 8,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz