poniedziałek, 19 listopada 2018

Sto czterdziesta czwarta recenzja: Dead Can Dance zabierają słuchaczy na Dionizje


Na albumy zespołu Dead Can Dance muzyczny świat zawsze czeka z zapartym tchem. Każda z płyt australijskiego projektu zaskakuje bowiem czymś nowym i zabiera słuchaczy w nieznane dotychczas dźwiękowe rejony. Moje podróże z wydawnictwami DCD do najłatwiejszych nigdy nie należały. Z każdą płytą grupy muszę przez pewien czas się oswajać zanim wyrobię sobie o niej jakieś pozytywne bądź negatywne zdanie. Nie inaczej było w przypadku dziewiątego studyjnego krążka formacji. Tym razem muzycy zabierają nas na obrzędy Dionizosa, a więc mitologicznego boga wina i płodności.


Wielki powrót kapeli Lisy Gerrard i Brendana Perry’ego najlepiej opisuje tytuł krążka wydanego w 2012 roku. „Anastasis” (z greckiego zmartwychwstanie), który został zaprezentowany 16 lat po swoim poprzedniku – „Spiritchaser”, porywał niesamowitą różnorodnością osadzoną głównie w klimacie post-gotyckim. W każdym z ośmiu utworów umieszczonych na tej płycie można było znaleźć elementy składowe muzyki Dead Can Dance sprzed zawieszenia działalności. Teraz artyści porwali się na jeszcze trudniejszą rzecz, a więc postanowili stworzyć pierwszy w historii kapeli album koncepcyjny. „Dionysus” został podzielony na dwa akty, na których zostały umieszczone odpowiednio trzy i cztery kompozycje.


Od samego początku muzycy za pomocą przeróżnych, rzadko spotkanych instrumentów u innych wykonawców starają się nas wciągnąć w klimat ludowych obrzędów. Atmosferę świetnie budują otwierające „ACT I: Sea Borne” fale oraz bębny, które pomagają nam również wyobrazić sobie tańce plemion nad brzegiem morza. Najmocniejszym punktem początkowego fragmentu są jednak smyczki pojawiające się w dalszej części kompozycji znakomicie tworzące aurę tajemniczości wokół zbliżającego się boga Dionizosa. „ACT I: Liberator of Minds” jest już zdecydowanie mniej minimalistyczny. Zmierzamy w nim w stronę muzyki orientalnej,  której na „Dionysus” jest sporo. Pojawiają się pierwsze okrzyki błyskawicznie przywodzące na myśl Beduinów znanych nam dobrze z kultury arabskiej. Szereg instrumentów, które Brendan Perry zbierał przed stworzeniem najnowszego krążka idealnie widać w kończącym pierwszy akt „ACT I: The Dance of the Bacchantes”. To zdecydowanie najdynamiczniejsze i najbardziej rozbudowane dzieło na całym wydawnictwie. Przez nieustanne okrzyki, zawodzenie i zawołania momentalnie przed oczami maluje się plemienny krąg tworzony przez ludzi, którzy chcą złożyć ofiarę swojemu bogu. Jeżeli ktoś chciałby przenieść się myślami do czasów Dionizji to ta propozycja jest do tego najlepszą pomocą.

Znikoma ilość wokali Lisy Gerrard i Brendana Perry’ego z pierwszego aktu szybko zostaje nadrobiona w drugiej części albumu. Singlowy „ACT II: Mountain” pokazuje, jak głosy wspomnianych artystów idealnie ze sobą współgrają. Znów mamy sporo bębnów, i ponownie poruszamy się w klimacie orientu. Trudno nie ulec wrażeniu, że szczególnie wokal Australijki idealnie się do tej atmosfery dopasowuje. Gerrard na pierwszy plan wychodzi w kolejnym „ACT II: The Invocation”. W tym utworze w końcu dostajemy również wyraźnie zaakcentowane chórki, których do tej pory było jak na lekarstwo. Po utworze Lisy swoją rolę wyraźnie musiał zaakcentować także Brendan, więc „ACT II: The Forest” należy zdecydowanie do niego. Perry doskonale prowadzi dość lekką jak na ten krążek kompozycję. Słyszalne są też cymbały, które na myśl przywodzić mogą z kolei obrzędy zwane Bachanaliami. Album kończy „ACT II: The Psychopomp” - jedyny tak hipnotyczny utwór na „Dionysus”. Co chwilę możemy tutaj usłyszeć dźwięki kija deszczowego, odgłosy zwierząt oraz dźwięki przypominające pogwizdywanie. Widać w nim także jak bardzo muzykom zależało na przedstawieniu współgrania istoty człowieka z naturą.

Dead Can Dance kolejną płytą utwierdzają mnie w przekonaniu, że ich muzykę trudno jest w jakikolwiek sposób zaszufladkować. Brendan Perry i Lisa Gerrard ponownie stworzyli coś, za co nigdy wcześniej się nie brali i znów efekt ich pracy jest naprawdę bardzo dobry. Przyczepić się można właściwie tylko do znacznego ograniczenia roli Lisy w ostatecznym wyglądzie krążka, bo tak naprawdę poza „ACT II: The Invocation” nie wychodzi ona przed szereg. Artystom tak chętnie sięgającym do muzyki ludowej udało się jednakże wiernie przedstawić klimat greckich obrzędów. Liczę na to, że przy dziesiątym, jubileuszowym krążku australijski projekt zaserwuje nam coś jeszcze bardziej nieoczekiwanego.
OCENA: 9/10




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz