czwartek, 12 września 2019

Sto pięćdziesiąta czwarta recenzja: Lana Del Rey w swojej kolejnej nostalgicznej podróży


Lana Del Rey z wydaniem swojego szóstego albumu zwlekała, zwlekała i zwlekała. Były zmiany koncepcji, była zmiana daty przez premierę debiutanckiego krążka Billie Eilish. 30 sierpnia fani jednak się doczekali i dostali bardzo szczere i piękne 67 minut najlepszego, jak dotąd, albumu Amerykanki.


Artystka urodzona w Nowym Jorku wyraźnie zmieniła koncepcję na wydawanie albumów. Na "Norman Fucking Rockwell" nie ma już prób tworzenia duetów z raperami bądź eksperymentowania w kierunku nowych muzycznych rejonów. Del Rey na swoim szóstym wydawnictwie robi to, co potrafi najlepiej na świecie. Nowy album zaczyna się od niezbyt wyrazistego utworu tytułowego. Jest to kawałek, który takiej furory jak chociażby „Lust for Life” na listach przebojów nie zrobi, ale wprowadza w posępny i nostalgiczny klimat całego wydawnictwa. Następnie przechodzimy do kilku numerów, które Lana przedstawiła nam już wcześniej. „Mariners Apartment Complex” jest wypełniony metaforami. Świetny tekst dopełnia przede wszystkim pianino, które, podobnie jak na większości numerów z tej płyty, prowadzi całą kompozycję. Pod trójką ciekawostka i jedna z najlepszych piosenek z "NFR". „Venice Bitch” to utwór trwający prawie 10 minut. Tutaj również zaczynamy lekko i delikatnie, ale w okolicach połowy utworu pojawia się wciągający, psychodeliczny szum stworzony przez gitary elektryczne. Całość, głównie przez warstwę muzyczną, wyróżnia się na tle albumu i ten eksperyment można ocenić jak najbardziej na plus.

Po rozbudowanym numerze artystka daje nam odpocząć w letnim, przebojowym „Fuck it, I love You". Lana śpiewa w nim lekko, momentami jakby od niechcenia i pod nosem. To jednak nadaje utworowi uroku. „Doin Time" jest z kolei katowany w stacjach radiowych już od kilku miesięcy. Cover grupy Sublime to najłatwiejsza w odbiorze piosenka na płycie. Jest bardzo prosto zarówno tekstowo, jak i muzycznie. Na albumie pełnym nostalgii taki kawałek jest jednak przyjemnym przerywnikiem. Po krótkiej przerwie na przeboje wracamy do rozmarzonych propozycji. "Love Song" jest balladą typową dla Lany. Jedyny problem tego utworu jest taki, że... po prostu niczym się nie wyróżnia. Tego typu numery Del Rey musi urozmaicać, bo niebawem będziemy mieli problem z ich odróżnieniem.

Znacznie lepiej jest w „Cinamon Girl", który zapewne bardzo szybko znajdzie się na liście ulubionych kompozycji najbardziej zagorzałych fanów Elizabeth. To delikatny i zdecydowanie klawiszowy utwór z pięknym tekstem, ładnie wyśpiewanym refrenem i świetną elektroniczną wstawką. Nieco dziwnie poprowadzony jest natomiast „How to Disappear". Można byłoby go przede wszystkim trochę wydłużyć, bo mógł on się rozwinąć tak ciekawie, jak "Venice Bitch". Ten kolejny eksperyment kończy się nagle i wypada blado na tle całego albumu. Po chwili dostajemy jednak przepiękną perełkę. "California" jest numerem, który od samego początku mnie w sobie rozkochał. Dziewiąty kawałek to zdecydowanie najbardziej poruszająca kompozycja na płycie. Niesamowite orkiestracje połączone z najlepszym, najbardziej zadziornym wokalem na całym albumie robią niesamowite wrażenie. Z każdą kolejną sekundą świetnie rozwija się też następny – „The Next Best American Record". Utwór ten przypomina trochę numery Lany z poprzedniego wydawnictwa. Są w nim stonowane zwrotki i mocne, emocjonalne refreny.

Końcówka płyty również stoi na bardzo wysokim poziomie. Pod jedenastką kapitalny, balladowy "The Greatest". Połączenie klawiszy, bębnów, gitar i płynącego wokalu Lany tworzy wspaniały, momentami bajkowy klimat. Zdecydowanie bardziej wyciszony jest "Bartender", który opowiada o miłości w blasku fleszy. Utwór brzmiący jak przestroga z kolejną wspaniałą partią wokalną. Ostatnie dwa kawałki to już prawdziwe, wzruszające do łez bomby emocjonalne. Zarówno tekstowo, jak i muzycznie. „Happiness is a Butterfly” i „Hope Is a Dangerous Thing for a Woman Like Me to Have – but I Have It” wydają się być bardzo szczere, są okraszone delikatnymi klawiszami i właściwie niczym więcej. To bardzo kameralne, intymne propozycje dopełniające płytę, którą zdecydowanie można uznać za kompletną.
OCENA: 9/10


2 komentarze:

  1. Tak bardzo mi się podoba twój blog. Weszłam dzisiaj w nocy, przeczytałam wszystkie wpisy, są świetne!:) Chyba masz swoją fankę:)

    OdpowiedzUsuń