środa, 29 maja 2019

Sto pięćdziesiąta trzecia recenzja: Rammstein przez dziesięć lat za bardzo się nie zmienił


Rammstein to grupa, o której już chyba zawsze będzie głośno. Niemieccy muzycy tak starannie opracowali swój agresywny wizerunek, że zaraz po kolejnych premierach, utwory czy teledyski formacji oglądają słuchacze kompletnie nie zainteresowani jej twórczością. Zespołowi trzeba jednak oddać to, że na polskim i światowym rynku wydawniczym odgrywają istotną rolę i tworzą albumy, które w większości momentów zdecydowanie się bronią. A jak jest z płytą, na którą fani czekali blisko 10 lat?


Grupa założona przez Richarda Kruspe tak bardzo ociągała się z wydaniem siódmego studyjnego albumu, że słuchacze mogli się zastanawiać czy nowe wydawnictwo kiedykolwiek powstanie. Poprzedni krążek, który wyszedł spod rąk R+ został przyjęty dość chłodno. „Liebe ist fur alle da” poza głośnym i dość skandalicznym „Pussy” zbyt dużej furory nie zrobił. W międzyczasie mieliśmy jeszcze wątpliwej jakości kiczowaty solowy projekt Tilla Lindemanna. Nowy album miał zatem przynieść kapeli z Berlina nową jakość i sprawić, że o zespole będzie się mówiło jeszcze więcej niż wcześniej.

Rammstein burzę wokół dzieł z nowej płyty wywołał już pierwszym singlem. W kawałku „Deutschland” muzycy przedstawili historię Niemiec. Jest przemierzanie lasu po bitwie w Lesie Teutoburskim, jest historia rakiety V2, jest wieszanie czterech bardzo symbolicznych więźniów. To wszystko zaowocowało licznymi wnioskami o usunięcie teledysku i, zgodnie z założeniami, przysporzyło muzykom jeszcze większej popularności. Muzycznie jest prosto i bardzo klasycznie dla niemieckiej kapeli. Mamy dość wyrazisty, ciężki riff i mocny akcent klawiszowy. Brzmi to trochę tak, jakby członkowie grupy kolejny raz nam się na dzień dobry przedstawiali. Chwilę później dostajemy „Radio”, które przez kolejny chwytliwy refren zdecydowanie może aspirować do miana najbardziej przebojowych kompozycji na „Rammstein”. Przyciągający syntezator i bardzo charyzmatyczny wokal Lindemanna to sprawdzony duet i w tym wypadku również wypadł on świetnie. Znacznie bardziej ponuro robi się w „Zeig Dich”. Trzecia propozycja podana jest w asyście kościelnych chórów tworzących znakomity wstęp do potężnego wejścia. Pochwalić za ten numer trzeba przede wszystkim gitary Kruspe, Landersa i Riedela, które dominują przez większość utworu. Jak to na R+ przystało, musieli również zadziwić muzycznie. „Auslander” to wręcz dyskotekowa piosenka z transowym rytmem. Klasyką industrialu jest natomiast „Sex”, który Rammstein grał już wcześniej na koncertach, ale teraz zdecydowanie go przearanżował. Potężne uderzenia perkusji, wyraziste gitary i przerażający wokal – trzy elementy, które u industrialowych twórców jak R+ czy Marilyn Manson muszą się znaleźć.

Drugą połowę płyty otwierają najmocniejsze utwory na albumie. „Puppe” rozpoczyna się bardzo delikatnie i jest okraszone cichutkim głosem Lindemanna. Kompozycja z ballady przeradza się jednak w jedno z najbardziej agresywnych dzieł grupy. Szczerze mówiąc to nie pamiętam kiedy Till z taką wściekłością i opętaniem wykrzykiwał z siebie kolejne słowa tekstu. Świetnie zbudowany jest również „Was Ich Liebe”. Z jednej strony mamy tutaj dużo elektronicznego industrialu, ale z drugiej świetne zastosowanie dodających klimatu gitar akustycznych. Na wydawnictwie znalazło się również miejsce dla krótkiej ballady. „Diamant” urzeka delikatnymi gitarami, bardzo łagodnym, tym razem, wokalem Lindemanna i minimalistycznymi smyczkami pojawiającymi się w środkowej fazie utworu. Spore pole do popisu zajmującemu się klawiszami „Flake”, muzycy pozostawili w „Weit Weg”. Wiele elektronicznych dźwięków z tego numeru przywodzi na myśl lata osiemdziesiąte. Gorzej wypada natomiast sama końcówka płyty. „Tatoo” otwiera ciekawy riff, ale potem kompozycja bardzo się rozmywa i za bardzo nie zapada w pamięć. „Halloman” to z kolei taka zwykła propozycja na zakończenie. Rammstein kończy płytę bez żadnego przytupu, a raczej najmniej wyróżniającym się kawałkiem na całym wydawnictwie.

Rammstein przez te 10 lat za bardzo się nie zmienił. To wciąż świetna grupa z własnym, bardzo prostym, ale i jednocześnie charakterystycznym stylem. Siódme wydawnictwo należy z całą pewnością do jednych z najlepszych dzieł w dyskografii zespołu. Płytą, mimo gorszej końcówki, bardzo trudno się znudzić. Momentami jest mocno, a gdy trzeba to nawet wręcz dyskotekowo. Oby na następną płytę R+ nie trzeba było czekać kolejnych dziesięciu lat.
OCENA: 8.5/10


1 komentarz: