poniedziałek, 25 lutego 2019

Sto czterdziesta dziewiąta recenzja: Bring Me the Horizon w wersji electropopowej


Bring Me the Horizon swoimi ostatnimi płytami nie porywają. Młodzi Brytyjczycy znaleźli sobie szerokie grono niezbyt wymagających odbiorców i sukcesywnie starają się to grono dopieszczać. Po fali krytyki, która spadła na poprzedni „That’s the Spirits”, BMTH postanowili jednak nieco odświeżyć swoje brzmienie. Zmian w muzyce zespołu z Sheffield jest sporo, ale niekoniecznie są to zmiany na lepsze.


Od czasu premiery swojego piątego wydawnictwa, kapela Olivera Sykesa wybiera się w coraz łagodniejsze muzyczne rejony. „That’s the Spirits” raczej należy kategoryzować jako rock alternatywny, a nie metalcore czy post-hardcore, z których BMTH się wywodzą. Na najnowszym krążku Brytyjczycy postanowili z kolei jeszcze więcej poeksperymentować z elektroniką. Być może otwierające „i apologise if you feel something” i „MANTRA”, które wyraźnie przypominają wspomniane „That’s the Spirits”, tego nie pokazują, ale od „Nihilist Blues” możemy się poczuć jak na festiwalu muzyki klubowej. To bardzo lekka, letnia propozycja z delikatnym, a momentami wręcz nieznośnie cukierkowym wokalem Sykesa. Podobny mankament ma kolejny „in the dark”, w którym BMTH brzmią bardziej poprockowo. Do tego muzycy dorzucają banalne gitary i mizerne chórki, które zamiast podkręcać nastrój sprawiają, że kompozycja staje się jeszcze bardziej nijaka. Najsmutniejsze w „amo” jest jednak to, że kapela z Sheffield coraz bardziej traci swoją charakterystyczną energię, która zawsze była najmocniejszym punktem zespołu. Dobitnie pokazuje to niemrawy „medicine”, przypominający ostatnią płytę grupy Linkin Park. Ni to rock, ni to elektronika. Z pozoru świetne połączenie skomponowane przez BMTH w najprostszy i najprzystępniejszy sposób.

Na płycie widać także, że muzycy bardzo uważnie śledzą aktualne muzyczne trendy. Wobec tego, na najnowszym wydawnictwie nie mogło zabraknąć wykorzystania chórku dziecięcego. W „why you gotta kick me when i'm down?” ten chórek prezentuje się dość średnio. Kawałek ratuje jednak Sykes, który tutaj wypada naprawdę przyzwoicie. Najgorszym fragmentem płyty są dwa kawałki umieszczone prawie na samym końcu albumu. „mother tongue” i „heavy metal” kojarzą mi się z najtandetniejszą gałęzią rockową prezentowaną w stacjach typu eska rock. Szczególnie ten drugi, z bardzo nieudaną wstawką rapową i dziwacznym beatboxem, momentalnie odrzuca.

Album ma jednak lepsze fragmenty. Zarówno „sugar honey ice&tea”, jak i kończący „i don’t know what to say” przypominają starą energię Brytyjczyków. Wyraźnie czuć w nich charyzmę i co najważniejsze, pomysł na coś niekonwencjonalnego. Zamykający kawałek świetnie łączy skrzypce i gitarę akustyczną, z którą muzycy wcześniej zbyt często nie eksperymentowali.

Tych dobrych akcentów na „amo” jest jednak za mało. Bring Me the Horizon postanowili pójść w mocno elektroniczną stronę i nie było to zbyt dobrym ruchem. Płyta jest do bólu przewidywalna i niestety prawie w całości również bardzo banalna.

OCENA: 3/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz