piątek, 8 marca 2019

Sto pięćdziesiąta recenzja: Czy "The Door to Doom" to powrót do korzeni?


W przypadku zespołu Candlemass mam spore wyrzuty sumienia. Szwedzka kapela, w 2016 roku, miała okazję zagrać koncert na festiwalu w Goleniowie, który jest położony bardzo blisko mojego rodzinnego Szczecina. Problem polega na tym, że… wtedy jeszcze nie kojarzyłem takiej kapeli jak rzeczony Candlemass i stwierdziłem, że nie będę się wybierał na pierwszy dzień festiwalu. Z każdą kolejną przesłuchaną płytą formacji coraz bardziej żałowałem, że nie chciało mi się ruszyć i  sprawdzić co ciekawego prezentują muzycy ze Sztokholmu. Najnowszy album ową rozpacz jeszcze bardziej pogłębił.


The Door to Doom” to album bardzo niespodziewany. Po wydanym w 2012 roku „Psalms for the Dead”, Candlemass miał przecież skończyć z wydawaniem długogrających wydawnictw. Sześć dni po premierze wspomnianego jedenastego krążka od zespołu odszedł Robert Lowe, czyli wokalista, który nagrywał z zespołem od „King of the Grey Islands”. Następnie na trasy i mininagrania do kapeli dołączył wprawdzie Mats Leven, ale nic nie wskazywało na to, że Szwedzi wrócą do nagrywania pełnowymiarowych albumów. Prawdziwy szok nastąpił jednak później gdy okazało się, że Candlemass postanowił stworzyć coś dłuższego. W oświadczeniu opublikowanym przez kapelę mogliśmy przeczytać, że do zespołu powraca Johan Langquist, a więc wokalista, który nagrywał wraz z resztą zespołu legendarny, debiutancki „Epicus Doomicus Metallicus”. - „Chcieliśmy odnaleźć naszą drogę do korzeni Candlemass, powrócić do duszy i esencji zespołu. Johan Langquist jest z powrotem i mamy nadzieję, że to da nam trochę nowej energii i znów napędzi serce domu” – pisali muzycy.

Czy „The Door to Doom” to faktycznie powrót do korzeni? W moim odczuciu w znacznej mierze tak, ale muzycy nie zapomnieli również o tym, co nagrywali na poprzednich albumach. Brzmieniowo już pierwszy „Splendor Demon Majesty” brzmi równie podniośle co kawałki z „Epicus Doomicus Metallicus”. Kawałek wzbogacony jest jednak nowocześniejszymi, symfonicznymi fragmentami. W tym numerze inaczej niż 32 lata temu prezentuje się Langquist. Trudno nie odnieść wrażenia, że wokalista śpiewa z dużo większym wyrachowaniem niż wcześniej. Jeśli to kogoś zawiodło to nie ma się o co martwić, bo prawie wszystkie kolejne numery są już we wszystkich elementach oparte na starej stylistyce. „Under the Ocean” to kandydat numer jeden do umieszczenia na debiutanckim wydawnictwie. Mamy spokojne, gitarowe otwarcie i oczekiwanie na uderzenie. Klimat kompozycji buduje jednak fantastyczny, zawodzący wokal. Jest ciężko, mrocznie i powolnie, ale z ogromną mocą.

Podobnie posępne i nastrojowe są także „Astorolus – The Great Octopus” i „Black Trinity”. Pierwszy z wymienionych kawałków otwierają dźwięki bębnów, po których następują liczne przyspieszenia i zwolnienia. Po jednym z tych zwolnień następuje jednak punkt kulminacyjny, czyli gitarowe, bardzo elektryczne wejście Tonnyego Iommiego. Gitarzysta Black Sabbath odegrał tutaj kapitalną solówkę, która bez zaskoczenia jest jedną z najlepszych na całej płycie. Równie elektryzujący jest początek wspomnianego „Black Trinity”. Po długim intrze zanurzamy się w typowo doom metalowych dźwiękach. Trudno nie wspomnieć przy okazji tego utworu o fantastycznym basie Leifa Edlinga, który jest świetny we wszystkich kawałkach „The Door to Doom”, ale tutaj wyraźnie wychodzi przed szereg.

Muzycy na swój dwunasty krążek postanowili wrzucić również balladę. „Bridge of the Blind” początkowo brzmi jak typowy utwór do ogniska. Są gitary i przyjemny wokal. Dobrym pomysłem było jednak zastosowanie melotronu, który w niektórych momentach ciekawie urozmaica kawałek. Kompletnym przeciwieństwem jest rozpędzony „Death’s Wheel”, który może konkurować z otwierającym kawałkiem o miano najdynamiczniejszego numeru na albumie. Mimo swojego tempa utwór, przez majestatyczność, również świetnie wpisuje się w stylistykę „The Door of the Doom”.

Końcówka płyty to kwintesencja doom metalowego klimatu. W „House of the Doom” nastrój budują dzwony oraz deszcz. Mamy również lekki powiew świeżości w postaci kilku zagrywek symfonicznych, które zostały zrobione lepiej niż w przypadku „Splendor Demon Majesty”. Całość kończy najbardziej rozbudowany i dobrze podsumowujący całą płytę „The Omega Circle”. Mamy w nim zarówno fantastyczne popisy Johanssona i Bjorkmana, jak i kolejną świetną partię wokalną.

Muzycy Candlemass zrobili wszystko aby „The Door to Doom” przypominał debiutanckie wydawnictwo. Powrót wokalisty, zaprojektowanie praktycznie identycznej okładki i brzmieniowe nawiązania. Te wszystkie zabiegi zostały zrobione jednak z głową. Artyści nie nagrali drugiej identycznej płyty, ale krążek, który brzmi bardzo świeżo nawet w 2019 roku.
OCENA: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz