piątek, 14 sierpnia 2015

Trzydziesta szósta recenzja: Bulleci powoli wchodzą na właściwe tory.

Po słabym „Temper Temper” oczekiwałem od Bulletów dobrego albumu. Z wielką ciekawością, śledziłem przygotowania brytyjskiej kapeli do nowego krążka. Zastanawiałem się czy pójdą w typowy core (bardzo nie chciałem by stało się z nimi chociażby to, co z Bring Me the Horizon), czy uparcie będą grać thrash z lekką domieszką core’ u.



Z zespołami gatunku metalcore jest jeden problem. Ich utwory są praktycznie identyczne. Rok temu niesamowicie wciągnął mnie zespół Asking Alexandria. Jednak szybko znudziły mi się ich kawałki właśnie dlatego, że prawie wszystkie są takie same. Od jakiegoś czasu kapela Bullet for My Valentine szła w tym kierunku. Na albumie jest sporo metalcore, ale muszę przyznać, że całkiem przyjemnie się tego słucha. „Venom” otwiera krótkie intro „V”, które przechodzi w kawałek „No Way Out”. W tym momencie zacząłem się obawiać o poziom piątego krążka zespołu z Walii. Utwór niczym nie wyróżnia się ponad milion takich samych core’owych piosenek. Zdecydowanie lepszy jest „Army of Noise”. Świetny wokal prezentuje Matt Tuck. Pozytywnie wypada również solówka Michaela Pageta. Zawsze ceniłem głos Matta, ale na tej płycie muzyk z Bridgend wypadł wyjątkowo. Głos jest zdecydowanie najmocniejszym punktem „Venom”. Ze świetną barwą mamy również do czynienia w „Worthless”. Najlepszy numer na krążku znajduje się pod piątką. You Want a Battle? (Here’ s a War)na pewno stanie się jednym z moich ulubionych przebojów Bulletów. Znakomite zastosowanie chórków, ciekawa gitara Padge’ a i dobrze dopasowany wokal. Takich właśnie utworów oczekiwałem od BfMV na nowym wydawnictwie. „Broken” oraz tytułowy kawałek są zdecydowanie lepsze, gdy włączy się je mniej więcej w połowie. Nie wiem dlaczego muzycy nagrali takie utwory, ale pierwsze części można po prostu przespać i nic szczególnego nas nie ominie. Bardzo dobrze prezentuje się natomiast „The Harder the Heart (The Harder It Breaks)". Słuchając tej piosenki kolejny raz dopisałem sobie, że na plus wokal Tucka. Gdyby Walijczyk był w gorszej formie, to ten album byłby naprawdę słaby.  Ósmy numer szybko wpada w ucho i ciężko się od niego oderwać. Ciekawie zapowiadał się „Skin”, ale później brzmi podobnie do tytułowego przeboju. „Hell or High Water” jest po prostu solidnym utworem. Nie przeszkadza, można go sobie czasem posłuchać, ale bez rewelacji. Standardową wersję płyty kończy pozytywny „Pariah”. Warto zajrzeć do wersji deluxe, bo możemy tam znaleźć kilka dobrych propozycji. Mi szczególnie do gustu przypadły „Playing God” i „Raising Hell”. W obu fajnie brzmi gitara prowadząca. Szkoda, że tych kawałków zabrakło na zwykłej wersji.



„Venom” jest dużo lepszy od „Temper Temper”, ale nie mogę powiedzieć, że jestem w pełni usatysfakcjonowany. Bulleci powoli wchodzą na właściwe tory. Płyta jako całość jest solidna, ale jakoś szczególnie mnie nie porwała. Liczę, że na następnym krążku Brytyjczycy zaprezentują więcej kawałków na poziomie „You Want a Battle? (Here’ s a War)” i  „The Harder the Heart (The Harder It Breaks). Głównie dzięki tym numerom przyznaję albumowi notę 7/10.

OCENA: 7/10

1 komentarz:

  1. Jeszcze nie przesłuchałam całej płyty, ale single wydały mi się całkiem spoko.

    OdpowiedzUsuń