czwartek, 20 sierpnia 2015

Legendarne Płyty: 13. A Night at the Opera

Dziś przypomnimy sobie jeden z najlepszych albumów legendy rocka. Moim zdaniem, Freddie Mercury to najlepszy wokalista wszech czasów. Nikt nie jest w stanie zaśpiewać tak jak on. To po prostu mistrz. Queen słynął z tego, że wszystko było wykonywane perfekcyjnie. Czwarta płyta w dorobku zespołu z Wielkiej Brytanii również jest perfekcyjna.



Tylko dwie piosenki z „A Night at the Opera” mają więcej niż pięć minut, a jednak wszystkie kawałki można uznać za arcydzieła. Kompozycję otwiera „Death on Two Legs”. Najostrzejszy utwór, pod względem tekstowym, w dyskografii Queen. Numer „dedykowany” jest byłemu producentowi kapeli, który w trakcie pracy z zespołem nadużył zaufania muzyków. Genialny wstęp i świetny, zawzięty głos Freddiego. Zupełnie inny jest „Lazing on a Sunday Afternoon” Wesoły utwór, który idealnie wyrównuje nastrój po poprzedniej propozycji. Po dwóch świetnych tekstach Mercury’ego czas na Rogera Taylora. W „I’ m in Love with My Car” muzyk z King’ s Lynn opowiada o swojej słabości do samochodów. Przebój idealny na koncerty. "You’ re My Best Friend” to jeden z największych hitów Queen. Basista John Deacon napisał go dla swojej żony. Kolejna urocza piosenka na płycie, która kojarzy mi się trochę z bluesowymi klasykami. Następnie mamy dwa kawałki Briana Maya. Najpierw spokojniejszy „39”, a potem rozbujany, ostry „Sweet Lady”. Fantastyczny, potężny riff, który od razu wpada w ucho. To, co w Queen lubię najbardziej.  „Seaside Randez-Vous” jest przypomnieniem lat dwudziestych. Bardzo niekonwencjonalna propozycja. Ciężko cokolwiek o niej napisać, trzeba po prostu zatopić się w tych fantastycznych głosach Freddiego i  Rogera. Kombinacyjny jest również „The Prophet’ s Song”. Chyba najtrudniejszy do zagrania i najbardziej niedoceniany kawałek w historii zespołu. Najdłuższy na albumie numer zawiera tekst, w który trzeba dokładnie wsłuchać się kilka razy, aby w całości go zrozumieć. Niesamowite echo głosu Mercury’ ego sprawiają, że ciarki przechodzą całe ciało. Po takim szaleństwie warto się trochę odprężyć, a więc dostajemy  piękną balladę – „Love of My Life”. Kolejny koncertowy klasyk poświęcony wielkiej miłości wokalisty. Nie trzeba być znawcą muzyki, aby usłyszeć w „Good Company” coś z Paula McCartneya. Pozytywny utwór śpiewany przez Briana Maya. No i wreszcie jest. Numer 11. „Bohemian Rhapsody”. Obok „We Are The Champions” i „We Will Rock You” najbardziej rozpoznawalny kawałek grupy. Cudowna ballada grana na fortepianie przekształcająca się w piękny operowy song. Jedno z najwspanialszych dzieł, jakie kiedykolwiek słyszałem. Można tego słuchać bez końca. Na koniec śpiewany zawsze na baczność brytyjski hymn w wersji wielkiej kapeli  „God Save the Queen”.



Noc w operze zawsze wywierała na mnie ogromne wrażenie. Nie ma możliwości, aby ten album się komukolwiek znudził. Wszystko maksymalnie dopracowane. Cudowne partie gitarowe Briana i Johna, piękna perkusja Rogera i magiczny Freddy Mercury. Dzieło nad dziełami. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz