sobota, 6 sierpnia 2016

Siedemdziesiąta szósta recenzja: David Bowie - Station to Station (1976)

Z powodu wakacyjnych wyjazdów postów na blogu ostatnio nie było, ale w zamian za to niedługo pojawi się drugi cykl recenzji „starych” płyt. Dzisiaj jednak kolejne spotkanie z twórczością zmarłego w styczniu artysty. Następny arcyważny album zarówno dla muzyki funkowej, jak i soulowej. Krążek króciutki (zaledwie sześć utworów), ale jednak bardzo ambitny pod względem treści. „Station to Station” zajmuje także 323. miejsce na niezwykle prestiżowej liście najlepszych albumów magazynu Rolling Stone.

Dziesiąte wydawnictwo Bowiego było tworzone w czasie, gdy był on już mocno uzależniony od używek. W menu Brytyjczyka pierwsze miejsce miała kokaina i przy odtwarzaniu płyty doskonale słychać, że miała ważny udział w powstawaniu „Station to Station”. Tytułowy kawałek to swoista metafora. Można ujrzeć w nim życie narkomana, czyli życie od działki do działki. Pod względem muzycznym jest to utwór kosmiczny. Trwa ponad dziesięć minut, a więc spokojnie można go nazwać prawdziwą artystyczną podróżą. Rozpoczyna się od dźwięków nadjeżdżającego pociągu i powoli się rozpędza. Wchodzi lekka gitara oraz budująca napięcie perkusja. W dalszej fazie utworu fantastycznie brzmią klawisze. Na koniec kolejna porcja solidnej gry gitarowej znakomitego na tym albumie Carlosa Alomara. Wokalnym popisem jest drugi utwór w kolejności. „Golden Years” to już trochę inny klimat. Mamy tutaj trochę dobrego na imprezy klaskania i pogwizdywania, ale również fantastyczny głos. Bowie raz śpiewa nisko, by za chwilę przejść do wysokich dźwięków. Moim faworytem z jubileuszowego albumu Brytyjczyka jest jednak niepozorny kawałek spod numeru trzeciego. „Word on a Wing” imponuje niesamowitą lekkością. Na fortepianie cudownie gra Roy Bittan, a głos Bowiego jest niesamowicie nastrojowy i przejmujący. W następnym „TVC15” również mamy do czynienia z ładnie brzmiącymi klawiszami, ale nie jest to już tak dobry utwór jak jego poprzednik. Ten funkujący kawałek to według mnie najgorsza pozycja na albumie, choć ciężko nazwać ją słabą. „Stay” ma w sobie troszkę rockowego Bowiego. Utwór znakomicie prowadzi wokal, ale nie można zapominać o świetnie łopoczącej perkusji Dennisa Davisa oraz pięknej gitarze Carlosa Alomara. Na wyróżnienie zasługuje szczególnie solówka, która na płycie o takim stylu okazała się dla mnie pewnym zaskoczeniem. Po przesłuchaniu tego numeru na pewno będziecie powtarzać sobie w myślach wyśpiewywany przez Bowiego słowo „Staaaaay”. W „Wild is the Wind” znów jest przejmująco. Ponownie na plus nastrojowy, lekko grający Alomar oraz kapitalnie wyśpiewujący kolejne zwrotki David. Przy tym utworze z kolei wiele razy można zadawać sobie pytanie: „czemu tego wielkiego artysty już z nami nie ma”.

Bez wątpienia weszliśmy już w okres największej świetności Bowiego. Zaczynają się płyty, które fani rocka czy soulu znają właściwie na pamięć. „Station to Station” jest krążkiem fantastycznym. Oceniam go na 9/10, ponieważ wciąż nie przekonałem się do „TVC15”. Swoim dziesiątym wydawnictwem Bowie zasygnalizował kolejną zmianę. Wchodzimy teraz w sfery krautrockowe oraz ambientowe. W następnej recenzji rozpoczniemy przygodę ze słynną „Berlińską Trylogią”. 
OCENA: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz