wtorek, 19 lipca 2016

Siedemdziesiąta piąta recenzja: David Bowie - Young Americans (1975)

Diamond Dogs” bez wątpienia okazał się wielkim sukcesem. Ku zaskoczeniu wielu fanów kolejny krążek okazał się płytą o klimacie soulowym. Taka zmiana wymagała zaangażowania w produkcję zupełnie innych artystów niż wcześniej. Bowie zrezygnował z surowego glam rocka i zaczął tworzyć łagodniejsze kompozycje. Można by rzec, że Brytyjczyk (nie pierwszy już raz) porwał się z motyką na słońce, ale prawda jest taka, że dzięki temu stworzył jedno z najpiękniejszych soulowych wydawnictw lat siedemdziesiątych.



Już na samym początku mogę napisać, że „Young Americans” to jeden z moich ulubionych „lekkich” albumów Bowiego. Za bardzo nie przepadam za nadmiernym używaniem saksofonu na płytach, a w dziewiątym albumie Davida w ogóle mi to nie przeszkadza. Album różni się od poprzednich nie tylko pod względem muzyki, ale jest także inny tekstowo. Nie ma już świata postapokaliptycznego, są bardziej aktualne i przyziemne tematy. Płytę otwiera tytułowy hit. Ironiczny „Young Americans” dobitnie opisuje sytuację w Stanach Zjednoczonych w latach siedemdziesiątych. Mamy między innymi nawiązania do politycznej afery „Watergate”, która spowodowała kryzys konstytucyjny w USA. Muzycznie jest świetnie. Przez cały utwór na saksofonie znakomicie gra David Sanborn, a towarzyszy mu (jak zwykle) wspaniały wokal i dobrze dograne chórki.  „Win” powolutku się toczy. Kompozycja jest bardzo subtelna, a głos Bowiego przez cały numer- niezwykle łagodny. Typowym kawałkiem dla filadelfijskiego soulu jest troszkę szybszy „Fascination”. Na gitarze świetnie gra Carlos Alomar, a w tle ponownie słyszymy genialnie podkręcające atmosferę chórki. W balladowym „Right” mniej jest samego Bowiego. Mamy za to piękną gitarę i perfekcyjnie brzmiący saksofon. Najdłuższy kawałek na płycie „Somebody Up There Likes Me” to dobra robota Sanborna, ale także fantastyczna gra na perkusji Andy’ego Newmarka. Amerykański artysta to kolejny świetny wybór Bowiego. Doświadczony pracą z Harrisonem czy Lennonem fantastycznie wypadł również na wydawnictwie Brytyjczyka. Głos Davida w piątym utworze jest poruszający. Szczególnie ostrzejsze partie wokalne przyprawiają tutaj o dreszcze. Pod szóstką „Across the Universe”. Brzmi znajomo? Tak, tak, to dzieło, które zostało napisane przez Beatlesów i wydane w 1970 roku na pięknym „Let It Be”. Nastrojowy wokal, subtelna gitara, lekko brzmiąca gitara i ten wers „Nothing’s gonna change my world”- można się rozmarzyć. „Can You Hear Me” to kolejna piękna ballada. Mamy tutaj najlepszy saksofon na płycie, wspaniałe chórki i czarującego głosem Davida. Wydawnictwo zamyka kolejny wielki przebój. Napisany z Lennonem podczas jednego z wspólnych jam sessions „Fame” to kwintesencja pięknej twórczości Bowiego. Tekst w niektórych momentach jest nawet autoironiczny. Opowiada o przemianie, jaka nastąpiła u artysty wraz z rosnącą sławą. Muzycznie mamy świetny, choć pożyczony riff Alomara. Wspaniały funk na zakończenie.

Uwielbiam ostrego, rockowego Bowiego, ale klimat filadelfijskiego soulu też mi się u niego podoba. „Young Americans” spotkał się ze sporą falą krytyki, ale fani i tak szybko wrócili do swojego ulubionego artysty, bo dziewiąty krążek w dyskografii muzyka z Londynu jest po prostu bardzo dobry. Piękny wokal i saksofon oraz mądre, często ironiczne teksty i riffy Alomara przyciągają słuchacza. Album muzycznie lekki, powolutku się toczący, a tekstowo niebywale dobitny i szczery.
OCENA: 8/10

1 komentarz:

  1. Hej :). Znalazłem Twojego bloga już jakiś czas temu i z chęcią będę go obserwował. Co do płyty, to bardzo ją lubię. Bowie prezentuje niezwykle ciekawą mieszankę soulu, funku i rocka. Wszystko jest okraszone genialnym klimatem. Ode mnie również mocne 8/10.

    OdpowiedzUsuń