środa, 24 sierpnia 2016

Siedemdziesiąta dziewiąta recenzja: Iron Maiden - Killers (1981)

Skład z pierwszego wydawnictwa Iron Maiden za długo się nie utrzymał. Przez odmienne poglądy na muzykę z kapeli wyleciał Dennis Stratton. Artystom z Londynu w końcu udało się namówić do współpracy Adriana Smitha, założyciela zespołu Urchin oraz przyjaciela Dave’a Murray’a. Od 1981 roku koledzy ze szkolnej ławy mieli stanowić o sile gitar prowadzących jednego z największych heavy metalowych bandów.

W Iron Maiden zaczął się okres tzw. „bliźniaczych gitar”. Każdy, kto miał okazję usłyszeć gitary Murraya i Smitha może potwierdzić, że przyjaciele są niesamowicie zgrani. Adrian częściej odpowiadał za agresywniejsze fragmenty natomiast Dave zazwyczaj grał partie łagodniejsze dla ucha. Artyści pracowali ze sobą już we wcześniej wspomnianym przeze mnie Urchin, więc bez żadnego ryzyka grupa mogła przystąpić do nagrywania „Killers”. Swoje drugie wydawnictwo muzycy rozpoczęli od instrumentalnego „The Ides of Merch”. Jest to krótkie i szybkie wprowadzenie brzmiące trochę tak, jakby zostało stworzone w hołdzie kapel z lat siedemdziesiątych. Największy przebój z „Killers” znajduje się pod numerem drugim. „Wrathchild” jest popisem przede wszystkim założyciela grupy. Steve Harris stworzył do tego kawałka fantastyczną i bardzo charakterystyczną partię basową. Klimatu dodaje utworowi również zawodzący i drapieżny Paula Di’Anno. „Murders in the Rue Morgue” z początku zapowiada się na miłą balladę. Jednakże po chwili słyszymy rozpędzoną perkusję Clive’a Burra i numer nie zwalnia aż do samego końca. Fantastycznemu wokaliście towarzyszą równie szybcy i wściekli Smith oraz Murray. Kolejne dwie propozycje to klasyczne Iron Maiden. Dynamiczne „łupanki”, które mogą pobudzać fanów na koncertach. Jeżeli nagrałyby je jakieś inne zespoły to moglibyśmy uznawać te numery za ich wielkie przeboje. Od Maidenów oczekuje się jednak trochę więcej. Wyróżnić mogę jedynie ciekawą gitarową końcówkę instrumentalnego „Ganghis Khan”. „Innocent Exile” to według mnie jedna z najbardziej niedocenianych kompozycji kapeli. Kolejny raz niezwykle na basie prezentuje się Steve Harris. Do tego możemy znaleźć tutaj naprawdę konkretną solówkę oraz ponownie świetnie wczuwającego się w nastrój Di’Anno. Samego siebie wokalista przechodzi jednak w tytułowym kawałku. Jego głos brzmi tak, jakby wydobywał się z przerażającego Eddiego na okładce, a nie dwudziestotrzyletniego chłopaka. Po tym przeboju muzycy musieli być na koncertach niezwykle zmęczeni, bo jego tempo jest naprawdę zabójcze. Chwilę później artyści dają nam trochę odpocząć w łagodnym (oczywiście jak na IM) „Prodigal Son”. Kapela brzmi tutaj troszkę inaczej niż zwykle. Usłyszeć możemy dźwięki gitary akustycznej oraz delikatny wokal. „Purgatory” podobnie jak otwierający numer brzmi, jakby został nagrany trochę wcześniej. Ponownie jest szybko z niezwykle przebojowym i melodyjnym refrenem. Na zakończenie „Killers” dostajemy porywającego „Driftera”. W połowie utwór zwalnia i muzycy serwują nam jeden z najlepszych fragmentów gitarowych na płycie.
Na swoim drugim albumie artyści potwierdzili wysokie umiejętności, które pokazali na debiutanckim wydawnictwie. Trochę świeżości dodał grupie nowy znakomity gitarzysta – Adrian Smith. Na „Killers” nie ma takich perełek jak na „Iron Maiden”, ale płytę zdecydowanie można uznać za bardzo solidną i zaliczyć do krążków, które fan metalu po prostu musi znać. Muzykom jednak wciąż było mało, więc postanowili stworzyć… no właśnie bajeczny trzeci album, który pojawi się w kolejnej części recenzji legendarnych Brytyjczyków.  
OCENA: 7,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz