środa, 9 marca 2016

Pięćdziesiąta dziewiąta recenzja: David Bowie - Hunky Dory (1971)

Mimo sporego sukcesu, jakim niewątpliwie okazał się „The Man Who Sold The World”, David Bowie postanowił wrócić do radosnych, folkowych klimatów. Znów spotykamy się z wesołymi kompozycjami zawierającymi dużą ilość instrumentów klawiszowych i gitary akustycznej. „Hunky Dory” to pierwszy album nagrany w wytwórni RCA Records. Mimo tego David brzmi po staremu, czyli bardzo dobrze.


Podobnie jak przy poprzednim albumie Bowie postawił na współpracę ze świetnym gitarzystą Mickiem Ronsonem. Zmysł artystyczny podpowiedział mu, że warto jeszcze na jakiś czas zagłębić się w wesołej, folkowej tematyce. Czasami „Hunky Dory”  brzmi nawet jak kontynuacja „Space Oddity”. Potwierdza to już pierwszy numer w kolejności. „Changes” stał się jednym z największym przebojów artysty. Użyty później m.in. w Shreku kawałek to propozycja taneczna ze świetnym rytmem. Jest melodyjnie i przyjemnie. W „Oh! You  Pretty Things” mamy odwołania do filozoficznych poglądów Friedricha Nietzschego. W towarzystwie świetnie brzmiącego fortepianu śpiewa o nadejściu największego, wszechmocnego człowieka. Na „Hunky Dory” znalazło się również miejsce dla spokojniejszych, balladowych kawałków. W „Eight Line Poem” urzekający jest przede wszystkim wstęp, ale podczas całego utworu uśmiech nie powinien nam schodzić z twarzy. Kolejnym hitem z czwartej płyty Bowiego stał się numer „Life on Mars?”. Pięknie zaaranżowany, ze świetną gitarą elektryczną i instrumentami smyczkowymi. Całość nie byłaby jednak tak dobra, gdyby nie gwóźdź programu. Brytyjczyk śpiewa w tym utworze po prostu magicznie. „Kooks” to kolejna przyjemna propozycja. Napisana dla syna króciutka piosenka urzeka swoją lekkością. Świetną gitarę akustyczną możemy usłyszeć w „Quicksand”. Z oddali słychać nastrojowy wokal Davida w towarzystwie smyczków. „Fill Your Heart” to kolejna porcja doskonałej gry klawiszowej i zabaw głosowych legendarnego muzyka. Bowie tym razem śpiewa wysoko, niekiedy wręcz troszkę piskliwie. Następnie mamy płynne przejście do ósmego w kolejności „Andyego Warhola”. Znów znakomity akustyk, ale tym razem w towarzystwie trochę orientalnego klimatu. Mistrzostwem na pewno można nazwać kompozycję „Song For Bob Dylan”. David naśladuje wokal Boba i trzeba przyznać, że w pewnym momencie można się zastanawiać, czy w nośniku jakimś cudem nie znalazła się płyta Dylana. „Queen Bitch” jest z kolei nagrany w klimatach grupy Velvet Underground. Swoisty hołd dla Amerykanów zawiera trochę prowokacyjny, refleksyjny tekst, któremu towarzyszy dynamiczna gitara. Na zakończenie utwór, z którym wiąże się najdłuższa, ale zarazem i najsmutniejsza historia. „The Bewlay Brothers” opowiada o bracie wokalisty, który w pewnym momencie życia zdecydowanie się pogubił.



Osobiście wolę „mocniejszego” Bowiego, ale ciężko nie przyznać, że „Hunky Dory” to bardzo dobry krążek. David swoją czwartą płytą utwierdził odbiorców w przekonaniu, że zdecydowanie przejmuje muzyczną scenę lat siedemdziesiątych. W tamtym okresie rzadko zdarzały mu się słabe propozycje. „Changes”, „Life on Mars?”, „Song For Bob Dylan” i „The Bewlay Brothers” to propozycje obowiązkowe dla słuchaczy jeszcze nie do końca przekonanych do twórczości zmarłego niedawno artysty. Już niebawem czeka nas spotkanie z płytą, która przewróciła wszystko do góry nogami. „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars” to bez wątpienia jeden z najważniejszych krążków w historii muzyki.

OCENA: 8,5/10

2 komentarze:

  1. nareszcie ziggy stardust. zacznie się prawdziwy Bowie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. David Bowie "zaczął się" dużo dużo wcześniej. Już na "Space Oddity" mogliśmy zauważyć jego artystyczny geniusz. Oczywiście pierwszą płytę również uważam za dobrą, ale moim zdaniem przełom nastąpił właśnie na "SO". "Ziggy" to także legenda, ale o do tego przejdę niebawem, w następnej recenzji.

      Usuń