środa, 16 marca 2016

Sześćdziesiąta recenzja: Senny krążek The 1975

Swoim długo oczekiwanym debiutanckim albumem grupa The 1975 świetnie wbiła się w klimaty rocka alternatywnego. Przy pierwszym krążku grupy ciężko było się nudzić, aczkolwiek muszę przyznać, że na drugiej płycie oczekiwałem od młodych muzyków bardziej wyrafinowanych dźwięków.



Na swojej pierwszej płycie muzycy pokazali, że potrafią nagrać na jednym albumie bardzo dużo piosenek i nie rzutuje to negatywnie na poziom wydawnictwa. Jeszcze długo przed premierą muzycy podkreślali, że będzie trochę lżej, bardziej balladowo. Już spokojne intro z chóralnym śpiewem zdecydowanie to potwierdza. Singlowy „Love Me” przenosi w lata osiemdziesiąte. Świetny wokal idealnie współgra z linią gitarową. Kolejną zmianę klimatu mamy w „UGH”. Jest dużo delikatniej i subtelniej, muzycy zaczynają zagłębiać się w styl, którego na „The 1975” nie było. W podobnym tonie utrzymany jest „A Change of Heart”. Utwór balladowy, bardzo skromny i nostalgiczny. Trochę żywiej brzmi „She’s American”. Niestety w tej propozycji robi się już trochę popowo. O ile zwrotek można jeszcze spokojnie wysłuchać, tak refren jest zdecydowanie nie do przyjęcia. Szybko możemy się przekonać, że płyta będzie nierówna. Szósty numer cudownie się rozpływa. Najpierw mamy piękną, lekką perkusję, a chwilę później solo na skrzydłówce. Kolejne dwie kompozycje to również spokojne kawałki. W „Please Be Naked” dobrze wypada przede wszystkim fortepianowy wstęp a w „Lostmyhead” dobrym pomysłem było wykorzystanie instrumentów smyczkowych. Charyzmatyczny wokal powraca na parę minut w następnych piosenkach. Szkoda, że na „I Like It When You Sleep, for You Are So Beautiful Yet So Unaware of ItMatthew Healy nie mógł wykorzystać całego swojego potencjału. W mojej opinii to właśnie ten chłopak z Wimslow zawsze był najmocniejszym punktem zespołu. Kompletną pomyłką jest dla mnie „Loving Someone”. Utwór nagrany jest w dyskotekowym rytmie, a do tego Healy nie potrzebnie w nim rapuje. Nudno zaczyna się robić przy dwunastej propozycji. Tytułowy kawałek ma długi, nawet niezły wstęp, ale właściwie ciężko wyróżnić w nim coś więcej. W „The Sound” mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem jak w „She’s American”. Zwrotki brzmią ciekawie, a słabiutki refren wziął się nie wiadomo skąd. Moment przebłysku następuje jeszcze w „This Must Be My Dream”. Ta propozycja wybudza nas z sennych ballad dzięki dobrze zagranej partii na saksofonie. Warto jeszcze wspomnieć o ostatnim numerze. „She Lays Down” to utwór dający pole do popisu Healy’owi. Głos wypada bardzo dobrze w towarzystwie gitary akustycznej i w zasadzie ratuje płytę.



Cóż, niestety „I Like It When You Sleep, for You Are So Beautiful Yet So Unaware of It” to w mojej ocenie nudny longplay. Na płycie można znaleźć kilka ciekawych utworów jak: „Love Me” czy „She Lays Down”, ale ciężko się tu czymkolwiek zachwycić. Muzycy przesadzili z ilością ballad i, przynajmniej mnie, uśpili. Na pierwszym albumie artyści pokazali jednak, że potrafią nagrywać porządną muzykę i mam nadzieję, że znów zaprezentują się z dobrej strony na trzecim wydawnictwie. 

OCENA: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz