wtorek, 29 marca 2016

Sześćdziesiąta druga recenzja: David Bowie - The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars (1972)

Przyszedł więc czas na nasze spotkanie z legendą. W dzisiejszym poście będziemy mieli do czynienia z jednym z pięknych wcieleń Davida Bowiego. Według „Rolling Stone” 35. najlepszy album wszechczasów, platyna w Wielkiej Brytanii i złoto w USA. Album, o którym powiedziano i napisano już wszystko, a mimo to i tak nie jest do końca rozszyfrowany.

Gdy David wydawał swój piąty album, miał dopiero 25 lat. Jednak na scenie lat siedemdziesiątych można już było go nazywać starym wyjadaczem. Wszyscy fani po świetnych poprzednich albumach oczekiwali mistrzowskiego longplaya. Brytyjczyk w składzie niczego nie zmienił, przygotowywał się zwyczajnie, jak do każdej płyty. Efekty, jak wszyscy dobrze wiemy, były jednak genialne. Czary zaczynają się już w „Five Years”. Perkusyjny wstęp, emocjonalny wokal i smyczki wprowadzają nas w klimaty science-fiction. Nieco ostrzejsze fragmenty z dodatkiem instrumentów dętych muzyk serwuje w „Soul Love”. Hardrockowo robi się natomiast w „Moonage Dream”. Początek numeru może się kojarzyć z takimi „szatanami”, jak np. Black Sabbath. Bowie kolejny raz urzeka wokalem, ale moim zdaniem kluczowym argumentem tego kawałka jest gitara. Fenomenalny riff i niezwykła solówka na koniec przyprawiają słuchacza o gęsią skórkę. W „Starman” w końcu dowiadujemy się, kim jest Ziggy Stardust. Utwór legendarny, od którego przygody niektórych słuchaczy (np. Marka Niedźwieckiego) z Davidem Bowiem się zaczęły. Głos artysty w towarzystwie gitary akustycznej brzmi po prostu pięknie. W klimatach rodem z lat sześćdziesiątych jest „It Ain’t Easy”. Nie można jednak nie przyznać, że cover piosenki Rona Daviesa nie wyszedł Bowiemu dobrze. Następnym wielkim dziełem jest „Lady Stardust”. Wokal w tym utworze raz jest lekki, wręcz przymilający się do słuchacza, a raz krzykliwy i drapieżny. Znów świetnie na klawiszach prezentuje się Mick Ronson. „Star” to szybki kawałek z trochę niespodziewanym łagodnym zakończeniem. Ponownie słyszymy w nim piękne dźwięki pianina. Przysnąć na pewno nie da się przy „Hang On to Yourself”. To kolejny numer, który przypomina wesołe lata 60’. Przy słuchaniu ósmej kompozycji przypominają się „The Quarrymen”. Tytułowy numer jest po prostu idealny. Widać w nim wielki i trochę oderwany od rzeczywistości kunszt wokalny Bowiego. Propozycja niezwykła, która stała się wizytówką Brytyjczyka. „Suffragette City” jest rozpędzony, pokazujący, jak robiło się muzykę w latach siedemdziesiątych. Na zakończenie piosenka idealnie podsumowująca wielki krążek. Z początku delikatny, balladowy „Rock’ n’ Roll Suicide” kończy się ostro, krzykliwie, w towarzystwie instrumentów smyczkowych.

The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars” to kwintesencja muzyki Davida Bowiego. Album piękny, nie dający odpocząć ani na chwilę. Ciężko być znudzonym którymkolwiek kawałkiem na płycie. „Ziggy Stardsut”, „Lady Stardust”, czy „Rock’ n’ Roll Sucide” to kompozycje niezwykłe, wymagające od muzyka pokazania swojego wielkiego geniuszu. Jedna z moich ulubionych płyt musi być oczywiście oceniona na 10. 
OCENA: 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz