czwartek, 22 października 2015

Czterdziesta szósta recenzja: Zmierzamy w kierunku "Born to Die", czy "Ultraviolence?

Należę do tej grupy słuchaczy Lany Del Rey, która woli „Born to Die” od „Ultraviolence”. Mimo, że większe noty zebrał właśnie trzeci studyjny album wokalistki z Nowego Jorku, to mnie dużo bardziej porywały ciekawe nuty oraz leciutki głos na drugim longplayu artystki. Dlatego właśnie na długo przed premierą „Honeymoon” zastanawiałem się jaką drogę obierze Lana.



Nie lubię gdy ludzie mówią o Lanie Del Rey, że to gwiazda popowa. Amerykanka ma zbyt duże umiejętności by być gwiazdą popową. Tym określeniem są określane również pseudo talenty takie, jak Rihanna, Katy Perry  czy Kesha. Elizabeth stworzyła swój gatunek śpiewania. Wzorują się na niej wokalistki z całego świata. Nowy album to kolejny ważny krok w życiu już trzydziestoletniej artystki. Moim zdaniem coś dla siebie znajdą tutaj zarówno fani „Born to Die”, jak i „Ultraviolence”. Ale po kolei. Otwierający krążek, tytułowy utwór to ładnie zaśpiewana kompozycja. Lana pokazuje tutaj swoją oryginalność. Porównywać do Amerykanki możemy wiele wokalistek, ale ciężko nie odróżnić tego jedynego głosu od innych. Popis wokalny mamy w „Music to Watch Boys To” Pięknie brzmią słowa „I like you a loooot”. Do tego klimatyczny flet w tle. Bajkowo robi się w „Terrence Loves You”. Za grę na klawiszach trzeba pochwalić wspierającego Lanę, Pattricka Warrena. Z kolei gitara Ricka Nowelsa najlepiej gra w „God Knows I Tried”. Często w przypadku gdy nazwa zespołu to imię i nazwisko jednego z wykonawców zapominamy o innych utalentowanych muzykach, którzy mają bardzo duży wpływ na poziom wydawnictwa. „High by the Beach” jest szybki, przebojowy. Brzmi trochę, jakby został grany od niechcenia, ale o to właśnie chodziło Lanie. Singlowe kawałki często takie właśnie są. We „Freak” znowu podobają mi się lekko szarpane struny, ale nic poza tym. W tym momencie robi się troszkę nudniej. Chwilę później już jest lepiej, bo naprawdę niezłym numerem jest „Art Deco”. Ponownie urzeka wokal, a do tego ciekawie zastosowana elektronika. Przyczepić mogę się tylko do zbyt przewidywalnej perkusji, która moim zdaniem jest wadą grupy już od czasów „Ultraviolence”. Po przemówieniu w „Burn Norton” dostajemy przyzwoity „Religion” z ciekawą gitarą w tle. Moim ulubionym kawałkiem z nowego albumu jest „Salvatore”. Piosenka wolniejsza, ale niewątpliwie piękna. Najlepszy wokal, świetnie dograna linia melodyczna. Końcówka „Honeymoon” jest bardzo  melancholijna. Przeważają wolne fragmenty, ale nie nudzą mnie jak niektóre numery z początku wydawnictwa. Właśnie na koniec przypomina mi się „Born to Die”. Rozpłynąć można się przede wszystkim w „The Blackest Day” i „24”.



Jedynie „Salvatore” jest dla mnie bardzo dobrym kawałkiem na nowej płycie Lany Del Rey. „Honeymoon” po prostu dobrze prezentuje się jako całość. Myślę, że to wydawnictwo pokazuje, że Elizabeth Grant może łączyć klimaty swoich poprzednich dzieł. Nowy album jest świetny na zbliżające się chłodne, zimowe wieczory. Nie można jednak powiedzieć, że to wyjątkowa, fantastyczna płyta. Bardziej jest to gratka dla fanów. Za „Honeymoon” przyznaję notę 6,5/10.

OCENA: 6,5/10

2 komentarze:

  1. Bardzo sielankowy ten album. Doskonały do relaksu i brzmi jakby Lana cofnęła się jeszcze dalej, gdzieś do lat 20.

    Zapraszam do mnie. Opublikowałam ranking 10 najlepszych teledysków Lany.
    melomol.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja z kolei dużo bardziej czekam na nową Adele, napiszesz o jej nowej płycie?

    OdpowiedzUsuń