czwartek, 15 października 2015

Czterdziesta piąta recenzja: Pierwsza płyta bez wielkiego Jeffa.

Ciężko w to uwierzyć, że od śmierci Jeffa Hannemana minęły już dwa lata. Wiele osób zastanawiało się kto zastąpi kapitalnego gitarzystę. Amerykanin urzekał nas swoją grą między innymi na legendarnym „Reign in Blood”. Nie da się ukryć, że Slayer trochę stracił przez śmierć charyzmatycznego muzyka. Jednak nie można powiedzieć, ze Gary Holt sobie nie poradził.



To właśnie od gitarzysty Exodus najwięcej zależało na „Repentless”. Hanneman odgrywał w Slayerze tak ważną rolę, że jego śmierć mogła spowodować upadek zespołu. Jednak tak się nie stało. Już singlowe kawałki pokazały, że album może być naprawę porządnym trashowym wydawnictwem. Pierwszy w kolejności jest instrumentalny „Delusions of Saviour”. Bardzo ciekawe intro napisane przez Kerry’ ego Kinga. Ten kawałek brzmi nawet trochę podobnie do rewelacyjnego „Wherever I May RoamMetaliki. W tytułowym numerze niesamowicie gra perkusja. Już po odsłuchaniu drugiego utworu na „Repentless” wiedziałem, że to będzie najlepszy album nagrany z Paulem Bostaphem. Spokojnie mogę powiedzieć, że to właśnie bębniarz takich kapel jak Testament czy Forbidden prezentuje się na nowym krążku najlepiej. Zresztą ten, urodzony w San Francisco, muzyk zawsze pasował mi do klimatów Slayera tylko miałem wrażenie, że nie zawsze prezentuje szczyt swoich umiejętności. „Take Control”, to kolejna porcja ostrej łupanki. Jednak w ustawieniu za tytułowym kawałkiem wypada on trochę słabo. Nieźle prezentuje się wokal Toma Arayi. W „Vices” najbardziej wyróżnia się fajna gitarowa solówka. Reszta robi się już trochę monotonna. Jeszcze lepszą partię na gitarze otrzymujemy w „Cast the First Stone”. Oprócz tego wybija się genialna perkusja. Najlepszy kawałek na jedenastym studyjnym krążku Slayera to „When the Stillness Comes”. Balladowy wstęp, a potem instrumenty przypominające deathmetal. Genialne przyspieszenia i fenomenalny wokal Chilijczyka. Nie spodziewałem się, że na tej płycie dostaniemy tak dobry fragment. „Chasing Death” jest kolejną ciężką bombą brzmiącą podobnie do „Vices”. „Implode” to połączenie wszystkich okresów kapeli w jedną całość. Jest czasami lżej, a momentami robi się bardzo ciężko. Jedynym napisanym jeszcze przez Hannemana utworem jest „Piano Wire”. Krótka propozycja, a jednak czuć, że maczał w niej palce wielki Jeff. Do gustu nie przypadł mi „Atrocity Vendor”. To taki typowy trashowy numer, a jak należy się do wielkiej czwórki trashu, to oczekiwania słuchaczy są dużo większe. Podobnie odbieram „You Against You”. Z tym, że druga cześć tej propozycji brzmi zdecydowanie lepiej. Przy ostatnim kawałku zapisałem sobie tylko trzy słowa. „Apogeum Slayerowego łojenia”. To wystarczy by opisać zamykający „Pride In Prejudice”. Najcięższy na wydawnictwie, ale niesamowicie dobrze skomponowany przebój.



Płyta jest dużo lepsza niż oczekiwałem. „Repentless” brzmi lepiej niż, również niezły, wydany niedawno MotorheadowyBad Magic”. Urzekła mnie przede wszystkim perkusja. Wielkie brawa dla Paula Bostapha.  Fajnie spisał się również debiutujący w Slayerze Gary Holt. Jedyne czego mi właściwie brakowało to więcej porządnych partii wokalnych Toma. 

OCENA: 8/10

2 komentarze:

  1. trochę późno wrzucasz ale spoko recka. Kiedy powrót do "Legendarnych"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. We wrześniu i październiku mamy sporo fajnych premier, więc zajmuje się na razie bieżącymi recenzjami. Oprócz tego planuję zacząć recenzować starsze płyty, które nie uważam za tak bardzo "Legendarne".

      Usuń