piątek, 28 grudnia 2018

Sto czterdziesta ósma recenzja: Behemoth na "ILYAYD" wciąż brzmi świeżo

W zestawieniu tegorocznych recenzji nie mogło zabraknąć również polskiej płyty, która wywołała największe poruszenie poza granicami naszego kraju. Z pewnością nie zdziwię większości z Was, jeśli napiszę, że w tym roku jest to "I Loved Your at Your Darkest" grupy Behemoth.

Gdyńska kapela ma już tak pewną pozycje na blackmetalowej scenie, że niezależnie czego by nie wydała to i tak odniosłaby sukces sprzedażowy. 149, 55, 34 - to miejsca ostatnich płyt Behemotha na liście Bilboardu - zestawienia przedstawiającego 200 najlepiej sprzedających się płyt w Stanach Zjednoczonych. Takimi osiągnięciami nie może się pochwalić żaden Polski zespół. Mimo tego, muzycy tworząc "ILYAYD" stanęli przed innego rodzaju wyzwaniem. Zależało im na udowodnieniu tego, że potrafią nagrać kolejny tak świetny krążek jak poprzedni "The Satanist", który został okrzyknięty przez wielu krytyków największym dziełem w historii grupy.

Po pierwszych odsłuchach tegorocznego dzieła Behemotha można odnieść wrażenie, że artyści brną dalej w rejony, które zwiedzali na poprzednim wydawnictwie. Z perspektywy czasu muszę jednak stwierdzić, że to dwie zupełnie inne płyty. Przede wszystkim najnowszy album cechuje się znacznie mniejszą surowością niż poprzednik. Muzycy grają różnorodniej niż na „The Satanist”, a sam „ILYAYD” jest bardziej zróżnicowany. Przykładem na to może być chociażby otwierający „Solve”. To zaśpiewane przez dzieci intro wprowadza nas na chwilę w folkowe i ludowe klimaty. W tle możemy jednak usłyszeć rozgrzewające się gitary, które utwierdzają w przekonaniu, że na długo w tych spokojnych rejonach nie zabawimy. „Wolves ov Siberia” od samego początku atakuje chłodem dudniącej perkusji i galopujących gitar. Jest to jednak jeden z tych numerów Behemotha, w których napięcie mogłoby zostać lepiej zbudowane. Muzycy przygniatają nas od pierwszych sekund, a potem kawałek jakby się rozmywa i nie zostaje na długo w pamięci. W „God=Dog”, za sprawą chóru dziecięcego, w pewien sposób wracamy do klimatu z pierwszego utworu. Trzeba jednak przyznać, że ten numer po prostu należy do Adama Darskiego. Nergal brzmi tak, jakby był na skraju szaleństwa. Jego kolejne świetnie zaśpiewane partię budują niesamowitą monumentalność kompozycji i doprowadzają ją aż do solówki gitarowej. Ciekawie zbudowany jest również „Ecclesia Diabolica Catholica”. Mamy w nim zarówno cięższe, jak i znacznie lżejsze, bardziej przebojowe fragmenty. Do tego dochodzi jeszcze interesujący fragment akustyczny, który przechodzi w część utworu wykonaną z orkiestrą. Niezwykle mocnym elementem „ILYAYD” jest perkusja. Inferno zaznacza swoją obecność na płycie jeszcze wyraźniej niż zwykle. Robi to chociażby w wolniejszym, momentami wręcz snującym się „Bartzabel”. Ten kawałek to również kolejna „huśtawka wokalna” Nergala. Wokalista momentami atakuje ostrym growlingiem, a czasem śpiewa tak, jak członek bardziej rockowego niż blackmetalowego zespołu.

Podniosły charakter płyty lekko zaburzają następne dwa utwory. „If Crucifixtion Was Not Enough” i „Angelvs XIII” to propozycje bardzo klasyczne, stroniące od udziwnień, które są zdecydowaną wartością dodaną i cechą charakterystyczną dla nowego wydawnictwa. Z drugiej strony to chyba dwie najpotężniejsze, najbardziej przygniatające kompozycje na płycie, które z pewnością spodobają się wielbicielom „The Apostasy” czy „Evangelion”. Numerem, który w przyszłości będzie się nam kojarzył z jedenastym studyjnym krążkiem gdyńskiej kapeli jest natomiast „Sabbath Matter”. „ILYAYD” jest przepełniony bowiem różnymi chórkami, które właśnie w ósmym kawałku przyjmują najdziwniejszą postać. Na prawdziwy deser należy jednak czekać do „Havohej Pantocrator”. Mamy w nim zdecydowanie najlepiej zbudowane napięcie na całej płycie. Przez kilka minut monumentalnych, owianych patosem dźwięków czekamy aż muzycy zadadzą cios. Gdy w końcu to się dzieje, wręcz zatapiamy się w genialnych gitarach i szalejącej perkusji. Po tak przejmującym kawałku muzycy serwują nam „Rom 5:8”, który zdaje się udowadniać jak Behemoth jest niesamowicie ze sobą zgrany. W tym utworze nikt nie wychodzi przed szereg, wszystko ze sobą współgra i jest zwyczajnie spójne, mimo wielu trudnych, rozbudowanych partii. Zakończenie płyty to z jednej strony agresywny, mroźny (szczególnie w końcówce) „We Are the Next 1000 Years” oraz wyciszony i stonowany instrumentalny „Coagvla”. To dwa utwory świetnie definiujące najnowsze wydawnictwo. Jest potężnie jak zwykle, ale po nowemu – z wieloma urozmaiceniami wzbogacającymi wachlarz zagrań Behemotha.

Obok „ILYAYD”, tak jak obok większości płyt Behemotha, trudno przejść obojętnie. Muzycy utrzymują poziom, dzięki któremu podbili rynek zagraniczny już kilkanaście lat temu. Co ważniejsze jednak, gdynianie nie trzymają się kurczowo tego, co ten sukces im przyniosło. Ich jedenasty album jest pełen nowych rozwiązań, które potwierdzają, że mimo tak sporego dorobku, muzycy wciąż mogą brzmieć świeżo i najzwyczajniej w świecie niepowtarzalnie.
OCENA: 8/10


1 komentarz: