poniedziałek, 20 czerwca 2016

Siedemdziesiąta druga recenzja: David Bowie - Diamond Dogs (1974)

PinUps” nie okazał się tak wielkim sukcesem, jak wcześniejsze krążki Davida Bowiego. Porównując wszystkie dzieła Brytyjczyka, siódmą płytę można zakwalifikować do tych jego „gorszych dzieci”. Na „Diamond Dogs” Bowie musiał ponownie wznieść się na wyżyny swoich kompozytorskich umiejętności. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że na kolejnym wydawnictwie David często wraca do swoich poprzednich genialnych longplayów.


Artysta w „Diamond Dogs” porusza tematy związane ze światem post apokaliptycznym, przez co na płycie możemy znaleźć wiele odniesień do książki pt. „1984” autorstwa George’ a Orwella. Tak ambitną tematykę trzeba było jednak połączyć ze świetną muzyką. Zaczyna się od jęków złowieszczego i niepokojącego „Future Legend”, który płynnie przechodzi w luźniejszy rock w tytułowym kawałku. „Diamond Dogs” spokojnie można umieścić na szóstym krążku wykonawcy. Jest zarówno przebojowo, jak i poruszająco. Najmocniejszym punktem tego numeru jest kombinacyjny głos, który został świetnie zmasterowany. Następnie mamy trzy utwory w jednym. „Sweet Thing”/”Candidate”/”Sweet Thing (reprise)” rozpoczyna się bardzo wolno. Słyszymy subtelny fortepian i lekką narrację Bowiego. Następnie pojawia się świetny saksofon, któremu za tło robi pięknie brzmiąca gitara. W końcu utwór przyspiesza i można powiedzieć, że zamienia się właściwie w garażowy klasyk. W końcowej fazie numeru zdecydowanie przed szereg wychodzą perkusja i gitara. Po tej przyjemnej suicie przychodzi czas na artrockowy „Rebel Rebel”. Szósty przebój na albumie bardzo szybko przypadł do gustu publiczności. W mile widzianym na koncertach kawałku spodobała mi się przede wszystkim jego końcówka, w której mamy do czynienia ze świetnym duetem wokalu i gitary. Wraz z wejściem w drugą cześć wydawnictwa robi się troszkę spokojniej. Otrzymujemy dwie ciekawe ballady. W „Rock n’ Roll with Me” górują klawisze połączone z chórkami tworzące, zwłaszcza pod koniec, romantyczny nastrój. Natomiast najmocniejszym punktem nostalgicznego „We Are the Dead” jest tekst momentalnie uderzający słuchacza. Bardzo ciekawym zabiegiem jest zestawienie kolejnego trudnego lirycznie utworu z przebojowością i dynamiką. Tak Bowie postąpił w „1984”. Mimo ciężkiego tematu numer muzycznie jest lekki, szybki i imprezowy. Dziesiąta propozycja to kontynuacja chwytliwego klimatu, która na mnie zbyt dużego wrażenia nie zrobiła. Jednak spodobała mi się jego kontynuacja, czyli ostatni kawałek w kolejności. Zawarte w nim surowa gitara oraz chórki, brzmiące troszkę psychodelicznie, we frapujący sposób zakończyły płytę.

Cóż, nie ukrywam, że David na „Diamond Dogs” wrócił do klimatów, za które najbardziej go cenię. Znów jest gitarowo, kombinacyjnie i momentami nawet troszkę dziwnie. Po słabszym „PinUps” przyszedł duży muzyczny i komercyjny sukces. Bowiemu udało się po raz pierwszy wskoczyć do TOP5 najlepiej sprzedających się płyt w Stanach Zjednoczonych. 
OCENA: 8,5/10

2 komentarze:

  1. Pamiętam, że chyba już zaglądałam na tego bloga... Jestem niezmiennie pod wielkim wrażeniem tego, że sięgasz po ciekawe, oryginalne płyty, a nie jak u innych - tylko Rihanna, Shakira, albo JLo. I to jest świetne!
    W wolnej chwili zapraszam również do mnie:
    to-tylko-muzyka.blog.pl

    ~Arco Iris

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki bardzo :) Taka muzyka jest po prostu bliższa mojemu sercu i zdecydowanie lepiej mi się o niej pisze.

    OdpowiedzUsuń