środa, 24 lutego 2016

Pięćdziesiąta siódma recenzja: Dziesiąty krążek od The Cult

Można powiedzieć, że The Cult to zespół, który mimo bardzo długiego stażu na scenie muzycznej wciąż szuka miejsca dla siebie. Każda kolejna płyta przynosi nam sporo nowości. Czasem wypadają one świetnie, a czasami naprawdę ciężko się tego słucha. Dawno mnie na blogu nie było, więc postanowiłem przybliżyć Wam moje zdanie na temat najgłośniejszej rockowej płyty ostatnich tygodni.



Nie należy wątpić  w to, że The Cult reprezentują świetni muzycy. Zarówno Ian Astbury, który wytypowany był na następcę Jima Morrisona, jak i John Tempesta (Exodus, Testament) imponują swoimi umiejętnościami. Jednak, moim zdaniem jako The Cult, nie wydali jeszcze fenomenalnego albumu. Z mieszanką moich odczuć spotkał się również „Hidden City”. Mocnym punktem płyty jest pierwszy kawałek. „Dark Energy” to utwór rodem z rockowych imprez lat osiemdziesiątych. Wesoły, dynamiczny, bardzo przyjemny w odsłuchu. Podobnie energetyzujący jest „No Love Lost”, ale niestety, nie wiedzieć dlaczego, ta propozycja po trzech minutach się urywa. Wyrazistą perkusję możemy usłyszeć w „Dance the Night”. Gra Tempesty jest z decydowanie najmocniejszym punktem trzeciego numeru. Po kilku przesłuchaniach utwór zaczyna się nudzić, ale uznaję go za dobry fragment „Hidden City”. Pozytywnie odebrałem również nagrany w troszkę innym stylu „In Blood”. Ciekawie głosem operuje w nim Astbury. Wokal jest dramatyczny i bardzo wciągający. Idealnym przykładem na ciągłą próbę odnalezienia własnego miejsca przez The Cult jest „Birds of Paradise”. Kombinacyjny, długi utwór z ciekawą fortepianową wstawką. Minusem jest tutaj niewątpliwie wokal. Ian wypada zdecydowanie lepiej śpiewając po swojemu, niż naśladując swojego wielkiego idola – Morrisona. W „Hinterland” powracamy do energicznej gry. Duże brawa dla Billy’ego za wciągającą partię gitarową. W „G O A T” znów jest rockowo, dynamicznie, ale niestety kolejny raz za krótko. Najlepszy utwór na płycie znajduje się pod numerem osiem. „Deeply Ordered Chaos” wciąga od samego początku. Kapitalna aranżacja nawiązująca do zamachów na redakcję Charlie Hebdo. Warto dodać, że na basie m.in. w tym utworze świetnie zagrał producent albumu, słynny Bob Rock. Tempesta znów wychodzi przed szereg w „Avalanche of Light”. Propozycja chwytliwa, ale nie tak dobra jak „Dark Energy”, czy „Hinterland”. „Lilies” to niezły utwór, aczkolwiek trochę nie pasujący klimatem do całości płyty. Brzmi trochę, jakby został wrzucony do tracklisty na siłę. Końcówka krążka nie jest najlepsza. „Heathens” i „Sound and Fury” miały spokojnie, delikatnie wyciszyć słuchacza, ale przynajmniej u mnie spowodowały ziewanie. Fortepian w ostatnim utworze nie był dobrym pomysłem.



„Hidden City” to kolejny nierówny album The Cult. Nie uważam, że to płyta niewarta przesłuchania, ale po singlach miałem apetyt na znacznie więcej. Na krążku możemy znaleźć parę perełek, w szczególności „Deeply Ordered Chaos”, ale z biegiem czasu te 52 minuty stają się trochę nudne. Dziesiąty studyjny album grupy jest solidny, ale do perfekcji muzycy nawet się nie zbliżyli. 

OCENA: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz