środa, 3 lutego 2016

Pięćdziesiąta piąta recenzja: David Bowie - Space Oddity (1969)

Po sukcesie artystycznym, w karierze Bowiego przyszedł czas na zwycięstwo komercyjne. „Space Oddity” diametralnie różni się od debiutanckiego krążka Davida. Artysta postanowił postawić na mniejszą liczbę utworów jednocześnie wydłużając swoje kompozycje. Nie da się ukryć, że to zabieg bardzo udany, bo na drugim albumie londyńskiego muzyka nie znajdujemy kawałków niepotrzebnych.



Space Oddity” przyniósł Davidowi pierwszy wielki przebój. Niewątpliwie za taki należy uznać kawałek tytułowy. Piosenka bardzo nostalgiczna i refleksyjna, opowiadająca o astronaucie, który w tajemniczych okolicznościach zaginął w kosmosie. Tutaj po raz pierwszy Bowie prezentuje nam motyw, z którego będzie bardzo często korzystał w przyszłości. Odosobnienie, autodestrukcja niezwykle często pojawiają się w propozycjach Brytyjczyka. Balladowa, w niektórych momentach podniosła kompozycja została świetnie zaaranżowana. Idealnie w utwór wkomponowały się melotron, stylofon i wiolonczela. Po pięciu minutach następuje całkowita zmiana. Ostrzejsza gitara, harmonijka i już czujemy się jak w barze z lat sześćdziesiątych. „Unwashed and Somewhat Slightly Dazed” to blues rock, którego nie powstydziliby się chociażby The Doors. Kolejną porcję lekkiego głosu możemy dostać za to w „Letter to Hermione”. To po prostu ładny utwór. Klimatyczny akustyk plus lekki wokal tworzą przyjemną balladę dla byłej narzeczonej muzyka. „Cygnet Committee” to najdłuższy numer na drugiej płycie Bowiego. Moim zdaniem również zdecydowanie najlepszy. Niezwykle emocjonalny, nawiązujący do ruchu hippisowskiego, ogromnie szczery. Bowie brzmi w nim tak, jakby każdemu słuchaczowi osobno opisywał historię. Szczególne wrażenie robi wykrzykiwane na koniec zdanie „I Want to Live”. W „Janine” znów jest lekko i przyjemnie. Gitara akustyczna świetnie pasuje tutaj do radosnego głosu Davida. W świat wspomnień i snów przenosimy się w „An Occasional Dream”. Zdecydowanie polecam zamknięcie oczu przy każdym odsłuchaniu tej piosenki. Podobny klimat ma „Wild Eyed Boy From Freecloud”. Kolejna marzycielska propozycja z przepiękną harfą w tle. Orkiestracja tego utworu jest po prostu powalająca. „God Knows I’m Good” brzmi zdecydowanie „najstarzej” na płycie. Słychać tutaj styl podobny do piosenek znajdujących się na „The Deram Anthology 1966-1968”. Ostatni numer to kolejne wspomnienia, ale akurat w tym kawałku dotyczą one słynnego hippisowskiego festiwalu.



Swoim drugim albumem David Bowie wszedł na salony światowej muzyki. Ogromnym hitem stał się przede wszystkim kawałek tytułowy. Na „Space Oddity” możemy jednak znaleźć również wiele innych, bardzo różnorodnych kompozycji. Oczywiście przeważają ballady, ale np. taki „Unwashed and Somewhat Slightly Dazed” to wspaniały, bluesowy przerywnik. Osobiście największy sentyment mam do emocjonalnego „Cygnet Committee”. Następnym przystankiem w naszej podróży z dyskografią Davida będzie „The Man Who Sold the World”, w którym Bowie po raz pierwszy odkrywa swoją hardrockową duszę.

OCENA: 8,5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz