sobota, 23 stycznia 2016

Pięćdziesiąta trzecia recenzja: David Bowie - David Bowie (1967)

Wszystko rozpoczęło się niezwykle prosto. Płyta została nazwana po prostu „David Bowie”.  Dzisiaj rozpoczynamy cykl z dyskografią niedawno zmarłego wielkiego artysty. Debiutanckiego albumu Brytyjczyka zdecydowanie nie można uznać za sukces komercyjny. Jego światowa kariera zaczęła się właściwie od „Space Odity”. Nie ulega jednak wątpliwości, że pierwszy longplay to również porcja bardzo dobrej muzyki.



Gdy David Bowie nagrywał swój pierwszy krążek nie miał ukończonych nawet dwudziestu lat. Nie przeszkadzało mu to w wielkim eksperymentowaniu, z którego świetnie go znamy. Pierwszym kawałkiem w dyskografii Bowiego jest „Wujek Artur”. Z pozoru prosty, wiejski utwór country, ale jednak zawierający ciekawą partię klawiszową. Bajkowo robi się w „Sell Me a Coat”. Nastroju dodaje mu przede wszystkim młody, ale już perfekcyjny głos Davida oraz klimatyczne smyczki. W „Rubber Band” przenosimy się na początek lat sześćdziesiątych. Saksofon i orkiestracja natychmiastowo wywołują uśmiech.  W podobnym stylu utrzymany jest „Love You Till Tuesday”.  Na sentymentalne, smutne longplaye w karierze Bowiego przyjdzie jeszcze czas. W „There is a Happy Land” pierwszy raz tak wyraźnie na pierwszy plan wychodzi wokal. Jak na dwadzieścia lat, naprawdę przyzwoita ballada. Sporo Beatlesowych dźwięków możemy usłyszeć w „We Are Hungry Men”. Kolejny raz znakomicie wykorzystane są możliwości orkiestry. „When I Live My Dream” to kompozycja dla marzycieli. Numer jest rozbujany dzięki świetnie wykorzystanym cymbałkom. W „Little Bombardier” Bowie świetnie operuje głosem. W niektórych momentach śpiewa zdecydowanie mocniej. Znów bardzo dobrze prezentuje się saksofon. Kawałki „Silly Boy Blue” i „Come and Buy My Toys” nigdy mi się zbytnio nie podobały. Ciężko je nazwać zapychaczami, ale lepiej jakby na „David Bowie” ich zabrakło. Oryginalny jest niewątpliwie „Join the Gang” szczególnie zadziwiają dźwięki użyte w końcówce numeru. Oprócz tego znów dobrze wypadają klawisze. To zdecydowanie, zaraz po wokalu, najmocniejsza strona tej płyty. W „She’s got Medals” Bowie opowiada nam świetną historyjkę przy pięknych dźwiękach harmonijki ustnej. Album kończy przedziwny „Please Mr. Gravedigger”. Na początku mamy do czynienia z mrocznym klimatem, a w dalszej części utworu David śpiewa w towarzystwie dźwięków strumyka.



Nie  ukrywam, że nie jest to moja ulubiona płyta Bowiego aczkolwiek bardzo chętnie do niej wracam. Debiutancki longplay wielkiego rockowego króla trwa zaledwie 37 minut. „David Bowie” zawiera głównie kawałki pop-rockowe, ale możemy znaleźć tam też sporo rocka psychodelicznego.  Ludzie słuchając tych czternastu utworów kilkadziesiąt lat temu mogli mieć świadomość, że nadchodzi artysta wybitny. 


OCENA : 7/10

3 komentarze:

  1. Ostatnio ciągle David Bowie u ciebie. Będziesz prowadził dyskografię chronologicznie czy w inny sposó? Pierwszy album jest nagrany trochę amatorsko, jak to zazwyczaj bywa w przypadku pierwszych albuumów. Jednak jest on dobry. Czekam na kolejne recki. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Racja, zdecydowanie ciężko mi zapomnieć o Davidzie... Cykl będzie prowadzony chronologicznie, daje to możliwość opisywania również wydarzeń z życia artysty. Pozdrawiam również!

      Usuń
  2. Może załóż zakładkę Bowie, do której po kilku tygodniach będziesz wrzucał kolejne recenzje

    OdpowiedzUsuń