niedziela, 10 stycznia 2016

Pięćdziesiąta druga recenzja: Kolejne wspaniałe eksperymenty Davida Bowiego.

David Bowie swoim niesamowitym głosem czaruje nas już prawie od pięćdziesięciu lat. Przez całą swoją piękną  karierę zaskakiwał nas wiele razy. Każdy nowy album brytyjskiego artysty obfituje w coraz to śmielsze aranżacje utworów. Nie inaczej jest w przypadku już dwudziestej ósmej studyjnej płyty Bowiego. „Blackstar” to płyta, jakiej jeszcze nie było i zdecydowanie nie mogliśmy się jej spodziewać. Najnowszy krążek od legendarnego twórcy jest jeszcze śmielszy od „The Next Day” i jeszcze piękniejszy.



Muszę przyznać, że twórczością Brytyjczyka interesuję się stosunkowo od niedawna. Jednak po przesłuchaniu jego dyskografii spokojnie mogę stwierdzić, że można zaliczyć go do najlepszych solistów w historii muzyki. Oczywiście niebywale trudno jest zbliżyć się Bowiemu do kapitalnych hitów z „trylogii berlińskiej”. Ciężko się temu dziwić, bo na tamtych albumach David współpracował z genialnymi muzykami jak np. Robert Fripp z King Crimson. Nie ulega jednak wątpliwości, że z każdym kolejnym albumem dostajemy coś zupełnie nowego. Nie inaczej jest w przypadku „czarnej gwiazdy”. O genialności nowego dzieła świadczy chociażby pierwszy kawałek w kolejności. Tytułowa od wielu tygodni plasuje się w czubie Mojej Listy Przebojów. Aranżacyjnie jest to propozycja doskonała. Ogromną rolę wykonuje tutaj znakomita perkusja. Długi, dziesięciominutowy numer zaczyna się poważnie, a Bowie urzeka w nim bardzo emocjonalnym, roztrzęsionym głosem. W połowie utwór staje się jednak trochę weselszy, ma wręcz bajkowy klimat. Końcówka ze smyczkowym tłem utwierdza w przekonaniu, że wstęp jest idealny. „Tis a Pity She Was a Whore” to świetne połączenie świetnej perkusji z instrumentami dętymi. Całość uzupełnia przesympatyczny, wesoły głos Bowiego. Drugi utwór w kolejności wprowadza nas w jazzowy klimat, który dominuje przez znaczną część albumu. „Lazarus” to mój następny faworyt z „czarnej gwiazdy”. Intrygujące, narastające tempo kawałka niesamowicie wciąga. To kolejny udany eksperyment Bowiego. Kapitalna aranżacja momentami brzmiąca jak przebój muzyki nowofalowej. Mroczniej robi się w „Sue (Or in a Season of Crime)”. Świetny, jazzujący utwór z wielką liczbą zastosowanych instrumentów. Bardzo dobrze wypadają tutaj rozmaite solówki. Wraz z każdym następnym numerem zmieniają się uczucia słuchacza. Kompozycje na „Blackstar” są bardzo zróżnicowane, ale wszystkie nagrane na wysokim poziomie. „Girl Loves Me” łączy w sobie elektronikę i dźwięki orkiestrowe. Przenosi słuchacza w niepowtarzalny klimat. Niezwykle przyjemną w odsłuchu balladą jest niewątpliwie „Dollar Days”. Piękną całość zamyka nam „I Can’t Give Everything Away”. Tutaj możemy dostrzec trochę nawiązań do wydanej w 1977 roku „Heroes”. Solówka łudząco przypomina te, które kapitalnie potrafi grać Robert Fripp. Oprócz tego świetnie wkomponowują się tutaj dźwięki harmonijki ustnej.




Poprzedni rok rozpoczął się fantastycznie. Nowa płyta Marilyna Mansona do tej pory bardzo często mi towarzyszy. 2016 również otwiera się kapitalnie. Podejrzewam, że w tym roku bardzo ciężko będzie komukolwiek  prześcignąć wielkiego mistrza Bowiego. Dwudziesty ósmy album jest perfekcyjne zaaranżowany. Każda kompozycja pokazuje nam, że mimo swoich 69 lat David Bowie potrafi wciąż niesamowicie zaskakiwać swoją twórczością. Mamy pierwszą dziesiątkę w nowym roku!

OCENA: 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz