sobota, 24 listopada 2018

Sto czterdziesta piąta recenzja: Rewolucja w muzyce Muse na "Simulation Theory"


Przygotowując się do napisania recenzji „Simulation Theory” zajrzałem do recenzji poprzedniego albumu Muse, którą opublikowałem trzy lata temu. Muszę przyznać, że mało jest w tym tekście konkretów, a styl pisania jest bardzo daleki od takiego, jakiego dzisiaj od siebie oczekuję, ale w gruncie rzeczy mogę napisać, że zgadzam się z tym co twierdziłem te kilka lat wcześniej. Wciąż ekscytuje się tą płytą i uważam ją za najlepsze wydawnictwo w dorobku zespołu Matta Bellamy’ego. Na „Drones” muzycy wrócili do swoich rockowych korzeni, co wbrew pozorom nadało ich siódmemu krążkowi niesamowitej świeżości. Artyści zaprezentowali wtedy także kilka bardzo dobrych, progresywnych kawałków wyraźnie wzbogaconych o nowe inspiracje, których wcześniej w ich dyskografii nie doświadczyliśmy. To właśnie dzięki nim można było się spodziewać że formacja z Teignmouth na kolejnym albumie w pewnym stopniu zmieni swoje oblicze. Nie sądziłem jednak, że w muzyce Muse dojdzie do całkowitej rewolucji.


Decyzja o tym, że Muse wyda po „Drones” coś zupełnie nowego zapadła niezwykle szybko. Zaraz po zakończeniu „Drones World Tour” kapela wraz z odpowiadającym za trasy koncertowe muzyków Glenem Rowe postanowili, że kolejna płyta będzie zgłębiać zupełnie inne muzyczne rejony, a trasa ma być zdecydowanie ambitniejsza i zostanie zagrana z wielkim rozmachem. Postanowiono więc, że album będzie przedstawiał życie ludzkie jako symulacje. Niestety o ile tekstowo krążek faktycznie imponuje (płyta w dość ciekawy sposób przedstawia ludzi jako simsów znacznie bardziej rozwiniętej cywilizacji) o tyle muzycznie już tak świetnie nie jest. Otwierający „Algorithm” wyraźnie pokazuje, że „Simulation Theory” to nowy rozdział w karierze Muse. Kompozycja  jest przepełniona dźwiękami syntezatorów przywodzących na myśl głównie lata osiemdziesiąte. Artyści postanowili dołączyć do nich między innymi smyczki oraz znienacka pojawiający się fortepian w drugiej części utworu. Całość prezentuje się jako swoisty muzyczny miszmasz z dobrze pasującymi do siebie elementami. „The Dark Side” to już dynamiczniejsza propozycja z pewnością stworzona pod zdobywanie list przebojów. Znacznie większą rolę niż w pierwszym kawałku ma Bellamy, który akurat w tym numerze śpiewa w stylu do jakiego nas przyzwyczaił. Umieszczony pod trójką „Pressure” zdaje się wskazywać, że Muse nie porzucają rocka na stałe. Jest to jeden z kilku utworów na płycie, które przypominają starsze dokonania formacji. Na uwagę zasługuje przede wszystkim ciekawy riff gitarowy oraz perkusja Dominica Howarda. Elektroniczny charakter płyty można było przewidzieć już w momencie gdy do sieci trafiła informacja, że zespół przy nowym dziele pracuje wraz z Timbalandem. Jego styl wyraźnie słyszalny jest w „Propagandzie”. Kompozycja niestety bardzo gryzie się z tym, co mogliśmy usłyszeć przez pierwsze kilkanaście minut „Simulation Theory”. Agresywniejsze elektroniczne dźwięki źle komponują się z sekcją rytmiczną i nieco innym wokalem Bellamy’ego. Prawdziwym eksperymentem, niestety również nietrafionym, jest „Break It to Me”. Propozycja rozpoczyna się garażową gitarą, by w pewnym momencie przejść do klimatów orientalnych i na koniec zderzyć się z kolejnym odrzucającym, niezbyt dobrze dopasowanym elektronicznym fragmentem.

Prawdziwe koszmarki pojawiają się jednak nieco później. Najbardziej drażniącymi i ciężkostrawnymi fragmentami ósmego albumu Brytyjczyków są „Something Human” i „Get Up and Fight”. Pierwszy jest bardzo nieudaną wędrówką w popową stronę. Delikatne gitary i syntezatory, swoim dźwiękiem przypominające najprostsze radiówki, prowadzą nas do refrenu, w którym Bellamy brzmi tak cukierkowo jak jeszcze nigdy. Drugi z wymienionych numerów jest natomiast kompletnie nieudanym hołdem dla lat osiemdziesiątych. Muse zahaczają tutaj o synthpop, ale brzmią w nim jak jedna z kapel pojawiających się w serialach dla nastolatków. Brakuje tutaj charyzmy, którą kawałki zespołu zawsze były wypełnione. Na szczęście w drugiej części płyty mamy również ciekawe kompozycje. Mocnym punktem albumu jest na pewno „Thought Contagion”, a więc utwór z charakterystycznym dla zespołu gitarowym zacięciem i świetnie zbudowanym refrenem. Jestem pewien, że sprawdzi się on w szczególności na dużych, festiwalowych koncertach. Jeżeli Muse mają tworzyć przebojowe kompozycje to niech robią to właśnie w taki sposób. Moim numerem jeden na płycie jest jednak „Blockades”. To właśnie w nim Bellamy i spółka najlepiej połączyli swój wypracowany przez lata styl z nową miłością, czyli znacznym zastosowaniem syntezatorów. Świetnie brzmi tutaj wszystko - od sekcji elektronicznej, przez klawisze po gitary.  W końcu doczekaliśmy się także naprawdę niezłej solówki pod koniec kompozycji. W ostatnich dwóch numerach wracamy do klimatu z początku płyty zaserwowanego w „Algorithm”. Powoli rozkręcający się „Dig Down” poza powykręcanym, bardzo specyficznym rytmem daje trochę poszaleć Mattowi, który akurat na tej płycie nie miał za wiele momentów do zaprezentowania swoich możliwości wokalnych. Zamykający krążek „The Void” pokazuje z kolei, że w typowo elektronicznych utworach Muse nie musi wypadać wcale tak źle.  Kawałek po oszczędnym wstępie ciekawie się rozbudowuje i przede wszystkim nie brzmi banalnie w przeciwieństwie do części utworów z „Simulation Theory”. Na plus także wyciszającą partia klawiszowa pojawiająca się na samym końcu kompozycji.

Problemem najnowszego albumu Muse jest przede wszystkim to, że jest on bardzo nierówny. W niektórych utworach Brytyjczycy pokazali, że potrafią odnaleźć się w elektronicznej rzeczywistości, ale na „Simulation Theroy” jest też kilka propozycji kompletnie nieudanych. Jeżeli zespół z Teignmouth zamierza dalej podążać drogą obraną na ósmym wydawnictwie to życzyłbym sobie by znaczna część nowych utworów była bardziej w stylu „Blockades” niż chociażby „Get Up and Fight”.
OCENA: 6/10



3 komentarze:

  1. Jakoś tak mi się myśli że ta płyta jest takim jednorazowym wyskokiem. Chcieli zobaczyć jak inni widzą ich w takiej wersji, ale ponoć wiekszosci się nie spodobało, więc pewnie na kolejnej płycie znów zobaczymy klasyczne Muse

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze, że zaznaczasz, że masz świadomość tego, że starsze teksty nie są jakoś świetnie napisane. Zamierzasz w jakiś sposób je poprawiać lub zmieniać je na nowe napisane od zera? Co do płyty. Dla mnie to ciekawy kierunek, bo temat alternatywnego rocka w wydaniu Muse ewidentnie się już wyczerpywał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że z czasem te teksty zaczną mnie mocno razić i wtedy zacznę je poprawiać. Aktualnie skupiam się jednak na pisaniu nowych recenzji, bo w ostatnim czasie nie było ich na blogu zbyt wiele.

      Usuń