środa, 7 listopada 2018

Sto czterdziesta trzecia recenzja: Greta Van Fleet to odgrzewany kotlet czy nadzieja rocka?

O żadnym debiutującym zespole nie dyskutuje się w ostatnim czasie tak często jak o Grecie Van Fleet. Od momentu wypuszczenia EP-ki "From the Fires" muzyczny świat podzielił się na dwa fronty. Jedni mówią, że amerykańska formacja to najmniej smaczny odgrzewany kotlet jakiego przyszło im kiedykolwiek spróbować. Drudzy natomiast uważają zespół z Frankenmuth za nadzieję dla rockowej sceny. Teraz przyszedł czas na najpoważniejszy jak dotąd test dla kapeli, a więc premierę ich pierwszego studyjnego albumu.


"From the Fires" nie był może jakimś wybitnym dziełem, ale muszę przyznać, że tej EP-ki na samym początku wcale nie słuchało mi się tak źle. Chociażby taki kawałek jak "Highway Tune" pokazywał, że zespół owszem w znacznej mierze czerpie z twórczości Led Zeppelin, ale także potrafi dołożyć od siebie parę elementów i stworzyć coś ciekawego, dość łatwostrawnego dla wielbiciela hardrockowych dźwięków. Wadą tego wydawnictwa była jednak ogromna monotematyczność, która sprawiła, że płyta błyskawicznie mi się znudziła i słuchając jej zastanawiałem się już tylko, z których konkretnych kompozycji Zeppelinów GVF wzięła coś dla siebie. Liczyłem więc na to, że po wielu głosach krytyki zespół Joshuy Kiszki trochę zrewolucjonizuje swoją muzykę i na pierwszym longplayu usłyszę muzykę, z którą zostanę na dłużej i przy której nie będę musiał szukać kolejnych synonimów do słowa kopia.

Początek "Anthem of the Peaceful Army" jeszcze bardziej rozbudził moje oczekiwania. Pierwszy utwór nazwany "Age of Man" dość mocno odbiega bowiem od twórczości Led Zeppelin. Kompozycja jest delikatnym wstępem do całej płyty. Z bajkowego klimatu w pewnym momencie wybudza nas uderzenie gitar elektrycznych, ale nie jest to takie typowe hardrockowe granie, do którego amerykanie nas przyzwyczaili. Najbardziej zaskoczył mnie tutaj wokal Josha Kiszki, który w tym kawałku aż tak bardzo nie brzmi jakby miał być inspirowany Robertem Plantem. W "The Cold Wind" wracają jednak grzechy z "From the Fires". Aranżacyjnie numer jest taki, jakby został wymyślony przez Zeppelinów. W samym wykonaniu brakuje jednak pewnej charyzmy. Trudno nie wspomnieć także o zabawach wokalnych w końcowej fazie utworu, przy których znów można zacząć myśleć o twórczości Grety Van Fleet w kontekście plagiatu. Nieodparte wrażenie, że gdzieś to już słyszałem pojawiło się także przy "When the Curtain Falls", jednej z bluesowych i zarazem przebojowych propozycji na płycie. Tu z kolei gra na perkusji Daniela Wagnera zdecydowanie przypomina popisy Johna Bonhama sprzed kilkudziesięciu lat. O kopiowaniu przez Gretę Van Fleet zapomina się w tak dobrze zrealizowanych kawałkach jak "Watching Over". Kompozycja zaczyna się spokojnie,  a następnie ciekawie się rozwija. Muzycy budują napięcie w zwrotkach by wystrzelić w bardzo przyjemnym refrenie, w którym widać naprawdę spory potencjał wokalny Kiszki. Niestety po takim numerze dostajemy coś takiego jak "Lover, Leaver", czyli kompletną zrzynkę z legendarnego "Whole Lotta Love". Riffy gitarowe Jacoba Kiszki i Jimmy'ego Page'a brzmią w tych dwóch kompozycjach prawie identycznie. Mimo tego łudzącego podobieństwa trudno jednakże porównywać najnowszy kawałek GVF z dziełem Led Zeppelin. 

Pod szóstką pojawia się pierwsza ballada na "Anthem of the Peaceful Army". "You're the One", prowadzony przez gitarę akustyczną, ciekawy jest właściwie tylko na początku. Potem utwór staje się przewidywalny i zwyczajnie nudny. Podobnie jest w przypadku "The New Day".  W tych dwóch numerach wyraźnie widać, że gdy zespół na chwilę stara się odejść od inspiracji idolami z lat siedemdziesiątych to często ich propozycje wypadają bardzo nijako. Kawałki takie jak te dobitnie pokazują także, że zespołowi brakuje własnego, wypracowanego stylu. Udany jest natomiast "Mountain of the Sun". Po raz kolejny najmocniejszym punktem w numerze GVF jest przyciągająca stylistyka kompozycji oraz refren. Wyróżnić muszę również "Brave New World", który jest najbardziej rozbudowanym utworem na krążku. Przede wszystkim dobrze prezentuje się sekcja rytmiczna, a także chórki w końcowym fragmencie. Muzycy tutaj dużo więcej kombinują niż w poprzednich kawałkach i wydaje mi się, że to jest droga, którą zespół z Frankenmuth powinien podążać. Stworzenie dobrego, minimalistycznego i powolnego kawałka póki co jest dla Josha Kiszki i spółki bardzo trudne. Z "Anthem" mam bowiem identyczny problem jak w przypadku "You're the One" i "The New Day". Po niezłym "Brave New World" spada tutaj energia i muzycy nie potrafią nam jej zastąpić przyjemnymi, delikatnymi dźwiękami. 

Pierwszy studyjny krążek Grety Van Fleet to dzieło trudne do oceny. Członkowie zespołu są naprawdę dobrymi muzykami i mają spory potencjał na tworzenie ciekawych wydawnictw. Nie można wysuwać przecież tez, że np. Josh Kiszka  nie potrafi śpiewać, bo byłyby to kompletne bzdury. Formacja musi jednak przestać tak kurczowo trzymać się nadmiernego inspirowania Zeppelinami, które przynosi im sprzedażowy sukces wśród słuchaczy tęskniących za popisami legendy. Mam nadzieję, że poprzez zdobycie szerokiego grona odbiorców na "Anthem of the Peaceful Army", artyści postarają się tworzyć rzeczy bardziej oryginalne i staną się prawdziwą nadzieją rocka, którą spora część osób już ich, póki co, niesłusznie okrzyknęła. 
OCENA: 5/10




1 komentarz:

  1. 5 to i tak bardzo łagodnie. Dla mnie nawet ten pierwszy utwór to oczywista kopia. Szkoda, że przez to młode zespoły mające czasem fajne rzeczy do zaprezentowania się nigdy nie wybiją

    OdpowiedzUsuń