niedziela, 16 września 2018

Sto trzydziesta dziewiąta recenzja: Szesnaście stacji z Paulem McCartneyem


Solowe albumy muzyków wchodzących w skład grupy The Beatles nigdy nie mnie fascynowały tak bardzo, jak dorobek „wielkiej czwórki z Liverpoolu”. Jeżeli jednak miałbym wybierać pomiędzy indywidualnymi dokonaniami Johna Lennona i Paula McCartney’a, to zdecydowanie wybrałbym twórczość tego pierwszego. Do niedawno wydanego przez Paula „Egypt Station” podchodziłem więc ze sporym dystansem, nie oczekując od tego wydawnictwa zbyt wielu fajerwerków.



Spore wrażenie robią na mnie tak naprawdę tylko trzy krążki z solowego dorobku McCartneya. Są to: nagrany wspólnie z żoną, Lindą McCartney, album „Ram”, stworzony wspólnie z grupą The Wings jeszcze na początku lat siedemdziesiątych „Band on the Run” oraz… poprzedni solowy album – „New”. To właśnie to ostatnie, pokazujące to jak Paul dobrze potrafi się dopasować do obecnych muzycznych trendów, wydawnictwo przekonało mnie do sprawdzenia głośno zapowiadanego „Egypt Station”. „Egypt Station” startuje z pierwszej stacji, a każdy kolejny utwór jest zupełnie innym przystankiem” – tak o pomyśle na swój osiemnasty studyjny album wypowiadał się sam artysta. Podróż z kolejnym albumem Paula rozpoczynamy od króciutkiego intro, które płynnie przechodzi w kawałek „I Don’t Know”. Przez cały ten numer prowadzą nas klawisze fortepianu, który na początku brzmi bardzo przygnębiająco. Jednak po pojawieniu się wokalu naszego dzisiejszego głównego bohatera to się zmienia i utwór zmienia się w pogodną i spokojną kompozycję. Mocnym punktem płyty jest na pewno umieszczony pod „trójką”, opowiadający o miłościach artysty, „Come On to Me”. Mamy w nim ładnie zaznaczoną, wyraźnie wychodzącą przed szereg perkusję. Dodatkową robotę robi gitara, która dobrze komponuje się z trąbkami szczególnie w końcowej fazie utworu. Po chwili wracamy jednak do spokojniejszych klimatów. W „Happy With You” na pierwszym planie jest delikatna gitara akustyczna, a Paul przy jej dźwiękach przewrotnie opowiada nam o swoich przygodach z narkotykami. McCartney żongluje na swojej najnowszej płycie dynamicznymi i spokojnymi utworami tak bardzo, że trudno się spodziewać tego, co zaprezentuje nam za chwilę. „Who Cares” do wolnych numerów zdecydowanie nie należy. Wielu, szczególnie starszym słuchaczom przypomni on dokonania Dire Straits, bo kompozycja brzmi tak, jakby była wyjęta z któregoś z albumów grupy Marka Knopflera. Plusem jest w nim na pewno jedna z najlepszych gitar na całym krążku. „Fuh You” to idealny argument na to, że Paul dobrze dostosowuje się do muzycznych trendów. Nie zdziwiłbym się jakby podobny kawałek wypuścił chociażby Ed Sheeran. Propozycja brzmi bardzo nowocześnie, zawiera chwytliwy refren i z pewnością sprawdzi się w radiu. 


Wartym zauważenia na pewno jest także „People Want Peace”. Po tajemniczym wstępie pojawiają się w nim ciekawe smyczki. Kolejna cześć utworu brzmi jak manifest, pojawiają się chórki, które sprawiają, że numer może kojarzyć się z utworami odtwarzanymi na różnych pokojowych pochodach. Mocnym fragmentem „Egypt Station” jest króciutki „Hand in Hand”. Motywem przewodnim są klawisze i delikatny głos Paula, a świetnym urozmaiceniem jest dodanie do tego fletu. Najwięcej eksperymentów mamy z kolei w „Back in Brazil”. Ta, otwierająca się od śpiewu ptaków, kompozycja pokazuje, że McCartney wciąż potrafi świetnie bawić się muzyką. To najbardziej nieprzewidywalny utwór na płycie uwodzący przede wszystkim zastosowaniem chórków. Jeśli ktoś słucha solowych wydawnictw artysty z Liverpoolu licząc, że znajdzie na nich coś podobnego do tego, co tworzyła grupa The Beatles to na pewno spodoba mu się „Do It Now”. Jest w nim bardzo minimalistycznie, a kawałek i tak bardzo szybko wpada w ucho. To, że w duszy Paula wciąż jest rock and roll potwierdza natomiast „Caesar Rock”. Mamy tutaj zadziorny wokal i przyjemną, dynamiczniejszą partię gitarową. Najbardziej rozbudowaną kompozycją jest zdecydowanie „Despite Repeated Warnings” Po spokojnym wstępie kawałek zdecydowanie się zmienia. Zupełnie inaczej prezentują się wokal i warstwa perkusyjna. W kolejnej części utwór przyspiesza i ładnie się rozwija. Na zakończenie mamy właściwie mix kompozycji z całego albumu. McCartney śpiewa tu bardzo zróżnicowanie i bawi się swoim wokalem. Jest też i chwila dla gitary, która jest zdecydowanie pozytywnym akcentem na koniec krążka.

Paul McCartney na swoim osiemnastym solowym albumie dał nam sporo nowej muzyki. Muzyki bardzo różnej, bo te najnowsze szesnaście utworów to porcja naprawdę dość mocno zróżnicowanych dźwięków. Jest coś zarówno dla preferujących chwytliwe, typowo radiowe kawałki, ale mamy też numery, przy których można się rozmarzyć. To kolejny dobry album artysty, który z całą pewnością odniesie sukces komercyjny. Okazja do usłyszenia nowych dzieł jednego z Beatlesów na żywo już 3 grudnia w Krakowie. Ceny zawrotne, ale w końcu Beatles to Beatles prawda?
OCENA: 7.5/10


2 komentarze:

  1. Przyjrzę się twórczości Poula

    OdpowiedzUsuń
  2. Całkiem niezłą płyta. Ja akurat znam bardzo niedokładnie solowe płyty panów z The Beatles, ale mój dobry znajomy mi podrzucił ten album i bardzo dobrze się słucha. Gdybym płytę kojarzył z singlem to byłbym jej trochę niechętny, ale od razu odsłuchałem od początku do końca i podobała mi się, a Come On To Me to chyba najsłabszy numer z niej. W każdym razie dobra płyta, fajna odskocznia od progrocka :)
    Pozdrawiam!
    Raf

    OdpowiedzUsuń