czwartek, 8 lutego 2018

Sto dwudziesta dziewiąta recenzja: David Bowie - 1. Outside (1995)

Na szczęście moja pierwsza sesja powoli kieruje się już ku końcowi, więc w nareszcie będę miał trochę więcej czasu na sprawdzenie większej ilości wydawnictw muzycznych. W lutym czeka nas wiele ciekawych premier, więc ten czas przed publikacją m.in. nowego Lao Che czy Franz Ferdinand postanowiłem poświęcić na cykl związany z Davidem Bowiem. Wydany w 1993 roku „Black Tie White Noise” okazał się sporym artystycznym sukcesem Brytyjczyka. Muzyk postanowił jednak nie tkwić za długo w jazzowym klimacie i tworząc „1. Outside” zdecydował się na powrót do czasów berlińskich i współpracy z Brianem Eno.

Gdybym żył w tamtych czasach to, mimo radości z odsłuchiwania „Black Tie White Noise”, informacja Bowiego o powrocie do mroczniejszej muzyki na pewno by mnie ucieszyła. Szczególnie „Low” i „Heroes” to płyty, które zawsze wywołują u mnie wielkie emocje. Historia dziewiętnastego albumu Davida jest dość mocno skomplikowana. To bowiem pierwszy od czasów „Diamond Dogs” koncepcyjny krążek brytyjskiego twórcy. Plan na to jak ma wyglądać „1. Outside” z jednej strony był długofalowy, a z drugiej – w ogóle go nie było. Bowie chciał podjąć się ambitnego planu przedstawienia co rok kolejnych albumów dotyczących końca tysiąclecia (stąd ta jedyneczka przy tytule płyty). Rzeczywistość jednak zburzyła plany, bo okazało się, że pięć albumów w takim klimacie na pewno nie odniesie sukcesu komercyjnego. Sam „1. Outisde” ma bardzo ciekawą genezę. Jest to krążek, na który nic nie było napisane przed wejściem do studia. Bowie miał za zadanie opisać 10 dni spędzonych w studiu, a udało mu się stworzyć niezwykłą historię science-fiction. Jej bohaterem jest detektyw Nathan Adler, który decyduje o tym czy dane morderstwo może być sklasyfikowane jako dzieło sztuki. Jego zadaniem jest zbadanie tajemniczego morderstwa na czternastoletniej dziewczynce.

Jak już wspomniałem, „1. Outside” to krążek koncepcyjny. Występuje w nim kilka numerów, które opowiadają historie niezbędne do zrozumienia całości dzieła. Album otwiera się dość mrocznie i brzmi tak, jakby był soundtrackiem do filmu. Chwilę później mamy mocny utwór tytułowy, w którym już na samym wstępie słychać odniesienia do poprzednich płyt. Przez całą kompozycję świetnie gra perkusja Sterlinga Campbella. Bowie natomiast śpiewa bardzo zmęczonym głosem. „The Hearts Filthy Lesson” to jeden z tych numerów, w których David genialnie stopniuje napięcie. Całość osadzona jest w industrialnym klimacie, a jej najmocniejszą stroną są chórki i kapitalnie dopełniające utwór klawiszowe wstawki. „A Small Plot of Land” zawsze należał do moich ulubionych fragmentów dyskografii Brytyjczyka. Propozycja brzmi trochę tak, jakby była improwizowana. Przede wszystkim mamy tutaj fantastyczną porcję gitarowego grania. Na pierwszy plan wysuwa się jednak przepiękna i niezwykle poruszająca partia wokalna Bowiego. To zresztą chyba najlepszy wokal Davida od czasów „Heroes”. Agresywniejszym numerem jest „Hello Spaceboy”. Wstęp brzmi w nim jak porządny szlagier hardrockowego zespołu. Kolejne brawa należą się tutaj Campbellowi za świetna perkusję. Utwór bardzo dynamiczny i nieprzewidywalny. Tak ostro u Brytyjczyka dawno nie było. Po takim uderzeniu Bowie postanowił trochę odpuścić i wrzucić na płytę delikatniejszy kawałek z fortepianem na pierwszym planie. „The Motel” jest minimalistyczny i genialnie łagodzi klimat po poprzednim mocnym uderzeniu. Na uwagę zasługuje także przebój umieszczony pod dziewiątką. „No Control” to idealna propozycja na podkład pod scenę pościgu z filmu szpiegowskiego. W warstwie elektronicznej doskonale widać tutaj pracę Briana Eno.

Ponowne spotkanie ze świetnymi zagrywkami klawiszowymi mamy w „The Voyeur of Utter Destruction (As Beauty)”. Idealnie wpasowują się one w dynamikę numeru. Utwór poza tym kończy się mocnym fragmentem gitarowym. Słuchając „Segue – Ramona A. Stone/I Am with Name” zawsze towarzyszy mi myśl: „Cały Brian Eno”. To bowiem niesamowicie eksperymentalna i genialnie zaaranżowana kompozycja. Zaczyna się od przemowy przeraźliwego stwora, a następnie rozwija się w towarzystwie kosmicznych dźwięków. Podobnie oderwany od rzeczywistości jest „We Prick You”. Oprócz wariacji Eno kolejny raz trzeba pochwalić fantastyczny wokal Bowiego. Szczególnie dobrze wypada on w refrenie, który momentami nawet brzmi trochę koncertowo. W „I’m Deranged” muzycy zdecydowanie kierują się w stronę techno. Nawet w takiej formie głos naszego bohatera wypada świetnie. Ten utwór jest moim zdaniem kwintesencją mistrzowskiej współpracy na linii Bowie – Eno. Jeżeli komuś kojarzy się on z „Lock Back in Anger” to znaczy, że bardzo dobrze zna twórczość artysty z Londynu. Oba kawałki były grane razem podczas trasy z „1.Outside”. Płytę kończy praktycznie autorska kompozycja Briana. Po wielu wahaniach nastrojów przez całą płytę mamy trochę weselszy numer instrumentalny, ale tekst skłania do głębokiej refleksji.


Na odsłuchiwanie „1. Outside” trzeba poświęcić naprawdę sporo czasu. Ten album to historia, więc trudno słuchać go poszczególnymi kawałkami. Pomysł na tę płytę zrodził się bardzo spontanicznie, a wyszło z tego naprawdę wspaniałe dzieło. Historie związane z niepokojem końca wieku to dość popularny temat, ale został ujęty przez Bowiego w ciekawy sposób. Płyta jest też bardzo interesującą rozprawą nad sztuką. 
OCENA: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz