sobota, 7 października 2017

Sto dwudziesta druga recenzja: "Heaven Upside Down", czyli płyta-film Marilyna Mansona

Ostatnio, o Marilynie Mansonie, w mediach mogliśmy czytać bardzo często. Nie było to jednak spowodowane tym, że na rynku muzycznym pojawiło się jakieś jego nowe wydawnictwo. Była kłótnia z Justinem Bieberem, były liczne wypadki na koncertach. Teraz, na szczęście, możemy zacząć dyskusję na temat poziomu najnowszego „Heaven Upside Down”. Czy Brianowi Warnerowi udało się stworzyć dzieło jeszcze lepsze od „The Pale Emperor”? Zapraszam na spotkanie z najbardziej wyczekiwaną przeze mnie płytą tego roku.


Następcę Bladego Cesarza mieliśmy poznać już na walentynki. Fani szukali 14 lutego płyty gdzie tylko się dało, ale bezskutecznie. Amerykanin wytłumaczył się dopiero pół roku później tłumacząc, że gdyby wtedy płyta faktycznie się ukazała, to nie byłoby na niej trzech najistotniejszych utworów. Warner mówił także, że „Heaven Upside Down” będzie trochę przypominał film, a ostatni utwór ma się kojarzyć  z napisami końcowymi. Zaczynamy utworem w klimacie bardzo starych płyt Marilyna Mansona. „Revelation #12” to ogromna porcja industrialu oraz przebojowego grania. Mamy oczywiście także świetną pracę na wokalu, która nie jest typowym „darciem ryja”. Otwarcie niezłe, ale bez rewelacji. Niezwykle wciągająca jest druga propozycja. „Tattooed in Reverse” ma zdecydowanie wolniejszy początek od poprzednika, a całość jest dużo bardziej mroczna i elektroniczna. W podobnym klimacie zostaje utrzymany „We Know Where You Fucking Live”. Jednak niestety singlowy numer to najsłabszy moment wydawnictwa. Na pochwałę zasługuje właściwie tylko perkusista. Utwór bardzo szybko się nudzi i, o dziwo jak na singiel, brzmi trochę tak, jakby został wrzucony na płytę jako zapychacz. Po trzecim kawałku następuje całkowita odmiana i Marilyn Manson serwuje utwór, w którym zakochałem się praktycznie od pierwszej nutki. Przy pierwszym odsłuchiwaniu „Say10” na pewno będziecie mieli ciarki na plecach. To zdecydowanie jedna z najbardziej mrocznych propozycji w dorobku MM. Rozpoczynamy od szeptów wokalisty rodem z horroru. Następnie mamy mocne uderzenie gitar, bardzo zadziorny refren i świetne zakończenie. Kompozycja z pewnością będzie obowiązkowym punktem koncertów amerykańskiej formacji. „Kill4Me” od samego początku przypomina najlepszy fragment poprzedniej płyty –„Third Day of a Sevend Day Binge”. Otwierają ciekawe gitary połączone z niezłą elektroniką. Jednak jeżeli miałbym wybierać pomiędzy utworami z dwóch ostatnich płyt to zdecydowałbym się na propozycje z „The Pale Emperor”. Najdłuższy na płycie „Saturnalia” broni słów Mansona o tym, że między innymi bez tego utworu płyta wyglądałaby zupełnie inaczej. To bezapelacyjnie najbardziej rozbudowany numer na wydawnictwie. Warner bardzo tutaj eksperymentuje, ale ciągle pozostaje w swoim stylu. Mamy dużo pomrukiwania oraz typowy ostry i demoniczny tekst. Wspomnienie dawnych płyt mamy w „Je$u$ Cri$i$”. Świetnym zagraniem okazała się przemiana numeru w środkowej części. Na siódmym kawałku znajduje się także jedna z najlepszych partii wokalnych z całego krążka. Kolejnego faworyta z „Heaven Upside Down” mam pod ósemką. „Blood Honey” pokazuje, że Marilyn Manson potrafi nagrywać również ładne propozycje. Utwór brzmi jak stara dobra ballada rockowa. Genialne jest potężne uderzenie gitar w końcowej części, które wyrywa nas trochę z tego delikatniejszego klimatu. Zaskoczeniem dla wielu starych fanów MM będzie na pewno kawałek tytułowy. Nigdy bym nie podejrzewał artysty z Canton o nagranie czegoś w stylu Arctic Monkeys, a tu proszę. Eksperyment jak najbardziej na plus, ciekaw jestem jak prezentowałaby się cała płyta Warnera w klimacie indierockowym. Zamykający płytę „Threats of Romance” faktycznie mógłby się pojawić na napisach końcowych całkiem niezłego filmu. Porywają w nim znakomity gitarowy riff oraz świetnie dopełniający go fortepian.


„Heaven Upside Down” nie da się właściwie na żaden sposób porównać z „The Pale Emperor”. To płyty całkowicie różne. Jedyną częścią wspólną obu wydawnictw mogą być tylko teksty. Najnowsze wydawnictwo pokazuje, że Marilyn Manson wciąż ma mnóstwo pomysłów na tworzenie porywającej i intrygującej muzyki. Utwory są genialnie zaaranżowane i, mimo licznych nawiązań do starszych albumów, bardzo nieprzewidywalne. Dziesiąty krążek Briana Warnera nie porwał mnie tak bardzo jak Blady Cesarz, ale szczególnie za „Say10”, „Tattooed in Reverse” i „Blood Honey” mogę przyznać mu wysoką notę. 
OCENA: 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz