wtorek, 19 września 2017

Sto dwudziesta pierwsza recenzja: Mieszanka legendarnych bandów w wykonaniu Foo Fighters

Ostatni, nienajlepszy album grupy Foo Fighters – „Sonic Highways” pokazał, że zespołowi ewidentnie potrzebne są zmiany. Nie chodzi mi tu oczywiście o zmiany personalne, a stylistyczne. Przed premierą dziewiątego krążka Dave Grohl mówił, że na „Concrete and Gold” będziemy mogli usłyszeć mieszankę takich zespołów jak The Beatles i Motorhead. Nietrudno się więc domyślić, że po takich oświadczeniach płyta została przeze mnie przesłuchana już kilka minut po oficjalnej premierze.

Zapowiedzi artystów z Foo Fighters zdecydowanie mnie ucieszyły. W gatunku rocka, jaki prezentują muzycy  z Seattle, zmiany po kilku wydawnictwach są wręcz obowiązkowe. Nie oczekiwałem od grupy, że nagra drugi, fantastyczny „The Colour and the Shape”, ale liczyłem na powiew świeżości w ich muzyce. Zaczyna się obiecująco. „Concrete and Gold” otwiera rozbujane intro „T Shirt” z fajnym uderzeniem  w środkowej części. Następnie płynnie przechodzimy do jednego z singlowych utworów. „Run” bardzo ciekawie się rozwija. Po delikatniejszym wstępie mamy świetne gitary oraz niezwykle agresywny, nawet jak na Foo Fighters, wokal. Największą zaletą kompozycji jest to, że jest bardzo nieprzewidywalna. Dodatkowo artyści przypominają nam o tym, że są jednym z zespołów, które najlepiej łączą przebojowość z ostrym graniem. Na dużo więcej liczyłem od „Make it Right”. Po galopującym, dobrym perkusyjnie wstępie propozycja jednak bardzo się rozłazi. Po paru przesłuchaniach szczególnie irytujący staje się refren. Od samego początku urzekł mnie natomiast „The Sky is a Neighborhood”, który rozpoczyna się powolnym, chórkowym wstępem. Potem dołączają jednak porządne gitary, perkusja oraz świetny wokal. Zwłaszcza ten ostatni element zasługuje na pochwałę. Jest dynamicznie i z mocnym uderzeniem, a więc to, za co zawsze kochaliśmy Foo Fighters. Z mieszanką lekkiego rocka i metalu z przedpremierowych zapowiedzi można skojarzyć „La Dee Da”, gdzie prym ponownie wiedzie znakomity wokal. Trochę gorzej prezentuje się z kolei „Dirty Water”, który brzmi tak, jakby został nagrany nie na tę płytę.  Przez całe pięć minut czekamy aż w kawałku wydarzy się coś niespodziewanego, ale taki przełomowy fragment nie nadchodzi. Najlepsze krążki mocno przypomina „Arrows”. Siódmy numer spokojnie można by uznać za wizytówkę zespołu. Mamy uderzenie gitar, charyzmę w wokalu i wyraźnie słyszalną perkusję. „Happy Ever After (Zero Hour)” brzmi trochę jak poprawiona wersja nieudanego „Dirty Water”. Ten rodzaj lekkości do Foo Fighters pasuje zdecydowanie bardziej i z czasem do tej luźnej kompozycji można się przekonać. W „Sunday Rain” od razu słyszymy wpływ grupy The Beatles. Zresztą ciężko tego wpływu nie usłyszeć, gdy do perkusji gościnnie zasiadł tutaj wielki Paul McCartney. Styl wielkiej czwórki z Liverpoolu fajnie łączy się z ostrzejszymi zagrywkami członków FF. Na uwagę zasługuje jeszcze  utwór tytułowy. Jest trochę mroczniej i ciężej niż na poprzednich propozycjach. Pod względem aranżacyjnym to zdecydowanie najlepszy fragment albumu.


Mimo tego, że artyści z Seattle zaproponowali sporo nowości, to po przesłuchaniu „Concrete and Gold” odczuwam pewien niedosyt. Na płycie jest wiele wyraźnych przestojów. Najgorzej prezentują się „Dirty Water” i kompletnie bezbarwny „The Line”, o którym nawet nie było warto wspominać w recenzji. Na szczęście te gorsze momenty są skontrowane przez np. „Run” i „The Sky is a Neighborhood”. Jest ciut lepiej niż na „Sonic Highways”, ale od Foo Fighters i tak oczekuję znacznie więcej.
OCENA: 6.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz