sobota, 28 października 2017

Sto dwudziesta trzecia recenzja: Robert Plant dalej świetnie bawi się folkiem

Zapewne wielu z Was żałuje, że nigdy więcej nie posłucha nowego wydawnictwa od grupy Led Zeppelin. Możecie też być w mojej sytuacji, tzn. urodziliście się wtedy, gdy zespół już był dawno rozwiązany. Jednak co jakiś czas wybitni twórcy grupy przypominają nam o sobie w indywidualnych projektach. Zdecydowanie najlepiej, z odnalezieniem się w solowej rzeczywistości, poradził sobie wokalista- Robert Plant. Po trzech latach przerwy Brytyjczyk powrócił z następcą świetnego „Lullaby and… the Ceaseless Roar”.

Mimo zbliżającej się siedemdziesiątki, muzyk z West Bromwich dalej zaskakuje kolejnymi muzycznymi eksperymentami. Może nie tworzy dzieł wybitnych, takich jak w latach siedemdziesiątych, ale na pewno nie daje argumentów do stawiania twierdzeń, że bez Led Zeppelin to tak naprawdę nic w muzyce nie znaczy. Na poprzedniej płycie fantastycznie bawił się i uwodził folkowymi dźwiękami. „Carry Fire” miała być swoistą kontynuacją tej dobrze przyjętej koncepcji. Rzeczywiście, początek jedenastego studyjnego krążka Roberta Planta brzmi, jak następny numer z „Lullaby and… the Ceaseless Roar”. Pod względem wokalu jest bardzo delikatnie. Do tego dochodzą powolny akustyk i ładne skrzypcowe zakończenie. Pod dwójką możemy znaleźć już trochę inne dźwięki. To właśnie doskonała propozycja dla tych, którzy na siłę, w solowej karierze Planta, chcą usłyszeć nawiązania do twórczości z Led Zeppelin. Całość „New World…” przedstawiona jest w mocno rockowym klimacie, z konkretną gitarą i niezłą, aczkolwiek pozostającą trochę w tle, solówką. Kolejne dwa utwory wydają się być propozycjami idealnymi na wiosnę. Zarówno przy rozmarzonym „Season Song” oraz powolnie płynącym (oprócz jednego fragmentu w końcówce) „Dance with You Tonight” można będzie za jakiś czas wspaniale obserwować jak przyroda cudownie budzi się do życia. Najbardziej radiowym numerem na całym wydawnictwie jest „Caving up the World Again… A Wall and Not a Fence”. Mamy w nim sporo przebojowych, często nawet bardzo tanecznych momentów. Kolejny plus za przyjemne gitarowe zagrywki. Po chwili skoczniejszych rytmów, szybko powracamy do stonowanego nastroju. W „A Way with Word” Plant praktycznie szepcze do nas w towarzystwie minimalistycznych klawiszy fortepianu. Nowością dla słuchaczy Brytyjskiego artysty na pewno będzie wędrówka w trochę arabskie strony w siódmym kawałku. Tytułowy utwór zdecydowanie wyróżnia się na tle innych piosenek z płyty. Przez sporą dawkę orientalnych dźwięków, jego klimat staje się w pewien sposób magiczny. Świetny eksperyment, którego trzeba posłuchać. Barowym kawałkiem jest „Bones of Saints”. Pierwsze, co mi przyszło do głowy przy odsłuchiwaniu tego numeru, to myśl, że ta kompozycja brzmi tak, jakby została nagrana kilkadziesiąt lat wcześniej. Na uwagę zasługują również dwa ostatnie fragmenty „Carry Fire”. „Bluebirds Over the Mountain” to trochę taki Radiohead w wykonaniu starszego pana. Do rockowego stylu, Plant dorzucił odrobinę swojego folkowego wcielenia i wyszedł z tego naprawdę przekonujący utwór. Wydawnictwo kończy podniosły „Heaven Sent”. To zdecydowanie najpoważniejszy fragment albumu, ale równie piękny, jak całe „Carry Fire”.

Robert Plant nagrał kolejny wzruszający, a zarazem świetny artystycznie album. Jego folkowe wcielenie na pewno nie przemawia do tak wielkiej rzeszy słuchaczy, jak wcześniej, ale śmiało można powiedzieć, że Plant wciąż wykonuje świetną muzyczną robotę. W mojej opinii „Carry Fire” jest jeszcze lepszy od swojego poprzednika. Kilka utworów eksperymentalnych zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Czekam zatem na jeszcze więcej, Mistrzu!
OCENA: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz