piątek, 24 marca 2017

Dziewięćdziesiąta dziewiąta recenzja: Me and that Man duetem 2017?

Adam „Nergal” Darski po wydaniu wraz z Behemothem świetnego, wysoko ocenianego przez krytyków z całego świata „The Satanist” postanowił, że spróbuje czegoś nowego. Do współpracy zaprosił, wydawać by się mogło, wypalonego już muzyka – Johna Portera. W mediach płytę promowano bardzo głośno, więc również mi ciężko jest przejść obok tej pozycji obojętnie. Zwłaszcza, że jest to świetne wydawnictwo…

Artyści zdecydowali się zaprezentować na krążku mroczne oblicze bluesa. O ile dla Portera, który próbował swoich sił w wielkiej liczbie gatunków muzycznych nie był to wielki problem, tak dla Nergala, znanego z przeraźliwego wokalu w Behemocie, praca nad płytą mogła nie być taka łatwa. Podobno na samym początku tworzenia wydawnictwa, Darski podczas nagrywania swoich wokali chciał być sam w studiu. „Songs of Love and Death” rozpoczyna singlowy kawałek „My Church is Black”. Od razu w ucho wpada świetnie prowadząca numer gitara oraz świetny, niezwykle męski i charakterny głos Nergala. Do tego dochodzą jeszcze idealnie wkomponowujące się dźwięki harmonijki Portera. Podobny motyw zastosowany jest w kolejnym „Nightride”. Różnica między dwiema początkowymi kompozycjami jest taka, że w drugiej możemy wsłuchiwać się w głęboki głos Johna. Kowbojski klimat utrzymuje się także w „On the Road”. Mamy tutaj marszowe tempo, bardzo dobrą perkusję Łukasza Kumańskiego i gitarę akustyczną. Wolniej robi się natomiast w „Cross My Heart and Hope to Die”. Na początku Nergal pomrukuje i opowiada nam historię. Po chwili mamy jednak pauzę i do śpiewu dołącza… dziecięcy chór. Niespodziewany zabieg, który prezentuje się znakomicie. Kolejne atrakcje, tym razem w trochę szybszym tempie, Me and that Man serwują nam w „Better the Devil I Know”. Gitary grają tu znacznie dynamiczniej, a dodatkowo na organach Hammonda świetnie wypada zaproszony do współpracy Michał Łapaj z kapeli Riverside. Pochwalić należy także głos Luny Bystrzykowskiej, dzięki której ta piosenka brzmi trochę folkmetalowo. Idealnym kawałkiem do odsłuchiwania podczas wiosennych, leśnych spacerów na pewno jest „Of Sirens, Vampires and Lovers”. Porter śpiewa w nim bardzo delikatnie w towarzystwie przepięknej melodii. „Magdalene” to z kolei utwór, w którym mamy zdecydowanie bardziej agresywny nastrój. Rozpoczynamy ciężkimi gitarami i ostrym głosem Darskiego. Następnie dołącza John, który śpiewa trochę jakby od niechcenia. W siódmej propozycji pozytywnie brzmi także krótkie, gitarowe solo. Kumański na perkusji dobrze prezentuje się również w „Love and Death”. Gitara jednak tutaj już nie gra tak świetnie, więc może to być kompozycja, której za dobrze z najnowszego albumu nie zapamiętam. „One Day” brzmi z kolei tak, jakby był wyjęty z najnowszego krążka Marka Knopflera. Pod dziesiątką Me and that Man umieścili drapieżny „Shaman Blues”. W kawałku szczególnie ostry jest język, a Porter pokazuje, że on również potrafi agresywnie zaśpiewać. Po szamańskim bluesie przychodzi czas na „Voodoo Queen”, w którym głos walijskiego artysty diametralnie się zmienia. Jest bardziej nastrojowo i romantycznie z piękną gitarą w tle. Wspaniałą kompozycją jest również „Ain’t Much Loving”. Utwór, za sprawą klawiszy, jest niezwykle wzruszający. Łagodna muzyka idealnie komponuje się z głębokimi głosami artystów.

Współpraca Johna Portera z Adamem Darskim okazała się strzałem w dziesiątkę. Nergal pokazał, że potrafi na bardzo wysokim poziomie śpiewać także w utworach nie utrzymanych w stylistyce blackmetalowej. Kapitalnie prezentują się gitary akustyczne, bas Wojciecha Mazolewskiego oraz perkusja Łukasza Kumańskiego. Płyta jest bardzo nastrojowa i najlepiej smakuje jako całość. Może to być najlepsze nasze wydawnictwo w 2017 roku. 
OCENA: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz