wtorek, 8 września 2015

Trzydziesta ósma recenzja: Po chorobie Dickinsona nie ma już śladu.

Doczekaliśmy się! Po pięciu latach wraca Iron Maiden! Choroba Bruce’a Dickinsona sprawiła, że Brytyjscy muzycy musieli odłożyć premierę „The Book of Souls” właśnie na wrzesień 2015 roku. Najdłuższy album w dziejach londyńskiej kapeli to dla fanów spora dawka wspomnień. Na twarzy od razu pojawia się uśmiech, gdy słyszymy prawie sześćdziesięcioletnich facetów w tak rewelacyjnej formie. Zapraszam do recenzji jednej z najbardziej oczekiwanych płyt ostatnich paru lat.



Rok 2015 obfituje w albumy wielu słynnych zespołów. Byli Scorpionsi, Europe, Faith No More. Pożegnalną trasę ogłosiło Black Sabbath. Szesnasty album Żelaznej Dziewicy to taka przysłowiowa wisienka na torcie. Singiel bardzo podzielił muzycznych krytyków. Wiele osób twierdziło, że „Speed of Light” jest zbyt prosty i cała płyta może być przeciętna. Dla mnie singlowy utwór to po prostu kwintesencja Iron Maiden. Bardzo szybki, przebojowy kawałek z przyzwoitą solówką w końcowej fazie utworu. Cały krążek otwiera tajemniczy „It Eternity Should Fail”. Pierwszy w kolejności numer sprawia, że nie myślimy o niczym innym, tylko o nowym wydawnictwie. Od samego początku potężnym wokalem czaruje Dickinson. Mamy również ciekawą partię instrumentalną oraz zakończenie z dreszczowca. Głos brzmi tak, jak przemawiała do nas postać z okładki. Wszystko w towarzystwie akustycznej gitary. „The Great Unknown” na tle poprzedników prezentuje się trochę gorzej, ale trzeba pochwalić świetną narracje Bruce’a i ciekawą gitarę Murraya. Pod czwórką jeden z najdłuższych kawałków na „The Book of Souls”. Niestety najmniej udany. „The Red and the Black” jest zdecydowanie za długi. Początek kompozycji brzmi trochę jakby nagranie z hiszpańskich ulic. Dużo pracy w ten utwór na pewno włożyli gitarzyści, ale tutaj mamy przykład, że długi utwór to nie zawsze dobry utwór. Siedem zamiast trzynastu minut w zupełności by wystarczyło. Po niemrawym zakończeniu czwartego numeru dostajemy prawdziwą muzyczną bombę. „When the River Runs Deep” jest po prostu fantastyczny. Stworzony przez Harrisa i Smitha kawałek to bardzo szybkie gitary okraszone niesamowitym głosem Bruce’a. Fenomenalnie prezentuje się również solówka gitarowa zagrana pod koniec. Jeden z moich faworytów na nowym wydawnictwie. Tytułowa propozycja jest piękna. Pokazuje przede wszystkim niesamowite możliwości wokalne artysty z Worksop. Za parę lat ta kompozycja może zyskać miano klasyka muzyki metalowej. Bardzo podoba mi się również zastosowanie dźwięków orkiestry. Tutaj dziesięć minut płynie niewiarygodnie szybko. Po akustycznym zakończeniu pierwszej części albumu dostajemy mocne uderzenie gitar w „Death or Glory”. Utwór przyjemny do posłuchania, choć niczym szczególnym się nie wyróżnia. „Shadows of the Valley” to kombinacyjne dzieło. Kolejna porcja przyzwoitych gitarowych harców. Pod dziewiątką najkrótszy kawałek w zestawieniu. „Tears of a Clown” jest zdecydowanie dla tych, którzy lubią ostrą jazdę z Iron Maiden. Spodobał mi się jednak dopiero po paru przesłuchaniach. Z Floydami od razu kojarzy się „The Man of Sorrows”. Solówka na wstępie i kolejna cudowna narracja Dickinsona. Najlepszą perkusję tego wydawnictwa możemy znaleźć właśnie w dziesiątej propozycji. W końcówce, nie wiem, już, które, perfekcyjne, gitarowe solo. Ostatni „Empire of the Clouds” to zdecydowanie najdłuższy fragment płyty. Swoją wielkość w nim prezentuje Bruce grający na fortepianie. Dźwięki klawiszów Dickinsona przeradzają się potem w piękne smyczkowe brzmienie. W środkowej części dostajemy dużą porcję znakomitych gitar. Zakończenie jak z bajki. Lepszego nie mogliśmy sobie wymarzyć. Mimo, że ta kompozycja jest o pięć minut dłuższa od „The Red and the Black”, to słucha się jej zdecydowanie przyjemniej.



Nie wiem, kiedy minęły te 92 minuty spędzone z nową płytą Żelaznej Dziewicy. Obawy co do długości albumu okazały się mocno przesadzone. Dziadkowie z Wielkiej Brytanii dalej pokazują swój niesamowity geniusz. Wszyscy na „The Book of Souls” spisali się wyśmienicie. Największe brawa należą się jednak Bruce’owi Dickinsonowi, który pokazuje, że po ciężkiej chorobie można wrócić w wielkim stylu i dalej robić najlepiej na świecie to, co się kocha.

OCENA: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz