poniedziałek, 8 października 2018

Sto czterdziesta pierwsza recenzja: Nowy rozdział w historii Riverside


Grupa Riverside to bezsprzecznie jeden z najważniejszych produktów eksportowych polskiego rynku muzycznego. Kolejne krążki warszawskiej grupy wywołują poruszenie nie tylko w Polsce, ale także w takich krajach jak Holandia, Niemcy, Szwajcaria czy nawet Stany Zjednoczone. Poprzedni album -„Love, Fear and the Time Machine”, był delikatnym odejściem od klimatów metalowych. Na pierwszy plan twórczości formacji wdarł się rock progresywny. Po przesłuchaniu „Wasteland” wydaje się, że muzycy tęsknili za tym co grali na swoich pierwszych wydawnictwach.


Nie sposób tej recenzji nie zacząć od wspomnienia wydarzeń, które miały miejsce w lutym 2016 roku. To wtedy dotarła do nas tragiczna informacja o śmierci Piotra Grudzińskiego, gitarzysty, bez którego Riverside wcześniej było sobie bardzo trudno wyobrazić. Bardzo szybko pojawiły się pytania czy grupa będzie jeszcze koncertować i nagrywać bez jednego ze swoich najważniejszych filarów. Muzycy postanowili kontynuować twórczość bez zatrudniania nowego gitarzysty. „Najgorsze co moglibyśmy teraz zrobić to zatrudnić gitarzystę, który brzmiałby jak kopia Piotra. Woleliśmy by na jego miejscu wystąpili goście.” – mówił Mariusz Duda na spotkaniu we wrocławskim Empiku. Artyści wypowiadali się także na temat tego jak bardzo najnowszy krążek różni się od swoich poprzedników. „Ta siódemka na okładce płyty może trochę przypominać jedynkę. Tak właśnie z tą płytą jest. To nasz siódmy album, ale jest zdecydowanym nowym początkiem w naszej muzycznej karierze. Tym albumem chcemy zakończyć ten ostatni trudny etap”. – dodał wokalista.

Jak się okazuje siódemka przypomina jedynkę nie tylko z powodu tego, że muzycy zaczynają swoisty nowy rozdział. W mojej opinii „Wasteland” najbardziej przypomina debiutancki krążek zespołu – „Out of Myself”. Znów jest bardzo mrocznie i ciężko, ale znajdujemy także delikatniejsze fragmenty szczególnie wsłuchując się w wokale oraz liczne progrockowe zwolnienia. Początek najnowszego albumu w postaci „The Day After” jest bardzo podniosły. Rozpoczynamy monumentalnym przemówieniem czy też modlitwą Dudy a capella, która kończy się niepokojącymi smyczkami. Potężnie otwiera się „Acid Rain”. Uwagę najpierw przyciąga wyrazisty riff, który co chwilę mieszany jest z delikatnymi partiami wokalnymi. Muzycy robią w tym kawałku to, w czym najlepiej się czują. Fani Riverside z pewnością w parę sekund mogą przytoczyć co najmniej kilka numerów grupy, w których kolejne ostre zwrotki przeplatają się z melodyjnymi refrenami. Nie bez powodu w książeczce możemy znaleźć informację o tym, że kompozycja dzieli się na dwie części. Od mniej więcej połowy utworu z mrocznych dźwięków przechodzimy do klasycznego, urokliwego, progresywnego rocka. W „Vale of Tears” ponownie jest progresywnie, ale tym razem jest to zdecydowanie wizytówka progresywnego metalu. Trzeci numer błyskawicznie skojarzył mi się z ostatnimi dokonaniami grupy Pain of Salvation. Riverside brzmią w nim nieprzewidywalnie. Mamy tutaj najlepsze gitary na płycie i ciekawe wejścia perkusyjne. Całość pięknie dopełnia romantyczny głos Dudy, który wybrzmiewa właściwie w ciszy. Pierwszą balladę dostajemy natomiast pod czwórką. „Guardian Angel” jest bardzo lekko poprowadzony. To taki mały przegląd umiejętności wokalisty. Tym razem frontman zespołu śpiewa bardzo nisko, chyba najniżej w całej historii formacji.

Moim faworytem z „Wasteland” jest „Lament” okraszony ogromną dawką emocji i pięknym tekstem poświęconym zmarłemu ojcu Mariusza Dudy. Po wstępie na gitarze akustycznej dostajemy potężne uderzenie. Tym razem to znakomity refren brzmi najmocniej w całym kawałku. Jakby tego było mało to po niezłej solówce gitarowej wchodzi jeszcze dość długa, przeszywająca partia skrzypiec. Na płycie reprezentantów rocka progresywnego nie mogło oczywiście zabraknąć długiego, instrumentalnego utworu. To zdecydowanie propozycja dla fanów rozbudowanych gitarowych zagrywek. Kompozycja podzielona jest na dwie części, ale brzmi jakby była złożona z co najmniej kilku. „The Struggle for Survival” będzie z pewnością robił furorę na koncertach. Mnie najbardziej urzekła w nim warstwa perkusyjna Piotra Kozieradzkiego. Hołdem dla Piotra Grudzińskiego jest pierwszy singiel – „River Down Below”. Szczególnie początek kompozycji brzmi jakby był nagrany w stylu country. Przez partie wokalne od razu przed oczami wymalował się u mnie obraz Johnny’ego Casha. To bardzo łagodny, rozmarzony utwór, ale zakończony świetną gitarową solówką. Z całej płyty najmniej przekonał mnie do siebie numer tytułowy. Duda ponownie śpiewa tu bardzo nisko, ale nie robi to już takiego wrażenia. Warta zauważenia jest natomiast agresywniejsza końcówka utworu. Pięknym zakończeniem jest „The Night Before”. Świetnie na klawiszach prezentuje się Michał Łapaj, któremu towarzyszy niski głos brzmiący dużo lepiej niż ten z „Wasteland”. Ponownie robi się bardzo nastrojowo, a uroku dodają jeszcze chórki zamykające ostatni numer.

Takiego ładunku emocjonalnego jak płyta „Wasteland” jeszcze od muzyków Riverside nie dostaliśmy. Na płycie wyraźnie słychać trudne przeżycia ostatnich lat. Muzycznie ponownie jest świetnie, na stałym, bardzo wysokim poziomie. Bardzo cieszy fakt, że gitary wciąż brzmią bardzo dobrze. Na plus należy także zaliczyć wędrówki Dudy w kierunku niższego śpiewania, bo naprawdę czasem to przypomina takich wirtuozów jak Nick Cave czy Leonard Cohen. Jeżeli tak ma wyglądać kolejny rozdział w historii Riverside to ja jestem jak najbardziej na tak.
OCENA: 8.5/10



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz