piątek, 3 sierpnia 2018

Sto trzydziesta ósma recenzja: Florence z innymi emocjami, ale w podobnym klimacie


Z zespołem Florence + The Machine zawsze miałem pewien problem. Słuchając ich płyt miło spędzałem czas, a niektóre utwory nieraz zapadały mi na dłużej w pamięć. Jednakże zawsze towarzyszyło mi uczucie, że słucham jednego z najbardziej przecenianych zespołów w ostatnich latach. Najlepszym sposobem na wyrobienie sobie zdania wydało mi się więc dokładne zgłębienie, przeanalizowanie i zrecenzowanie któregoś z krążków formacji z Londynu. Z pomocą przyszła sama Florence, która niedawno wypuściła swój czwarty album.


Najnowszy krążek „High as Hope” to płyta, przy której Florence Welch towarzyszyły zupełnie inne emocje niż przy „How Big, How Blue, How Beautiful”. Przede wszystkim udało jej się zerwać z nałogiem alkoholowym i uporządkować sobie sprawy w życiu prywatnym. „Jeździłam do studia na rowerze, wracałam do domu, sama sobie gotowałam, wiodłam spokojne życie i dużo czytałam” – mówiła Florence przed premierą płyty. Artystka dodawała też, że czuła się bardziej kreatywna niż kiedykolwiek. Nowy album rozpoczyna się od dość ciekawie rozbudowanego „June”. Utwór można podzielić na pierwszą, bardziej delikatną część oraz drugą, która jest zarazem żywsza jak i ciekawsza i to głównie dzięki niej pozostaje po tym kawałku pozytywne wrażenie. Oczywiście od samego początku na pierwszym planie mamy budujący nastrój mezzosopran wokalistki z Londynu. „Hunger” jest jednym z singli, które mogliśmy poznać przed premierą czwartego wydawnictwa. To z kolei typowa, trzyminutowa radiówka. Wokal jest tutaj zdecydowanie bardziej przebojowy, ale mi bardziej do gustu przypada głos Florence z otwierającego numeru. „South London Forever” może nas zwieść swoim minimalistycznym początkiem. W kolejnych minutach kompozycja ładnie się rozwija. Pojawia się fajna sekcja perkusyjna, a do tego powoli dochodzą instrumenty dęte, które najlepiej brzmią w finałowej części utworu. „Big God” jest pokazem umiejętności liderki formacji. Welch argumentuje, że potrafi świetnie wyciągać górne dźwięki. Poza niezłym głosem nie ma tu jednak niczego szczególnego. 

Tak jak w czwartym kawałku, nic wielkiego nie dzieje się w następnej propozycji. W „Sky Full of Song” również można znaleźć plusy (tutaj ewidentnie są to smyczki), ale to za mało by numer bardziej wbił się w pamięć. W „Grace” Florence opowiada o swoim dzieciństwie oraz utarczkach z siostrą. Piosenka to swoiste przeprosiny dla tytułowej bohaterki. Jest bardzo emocjonalnie ze świetnymi klawiszami w refrenie. Jeden z najlepszych fragmentów krążka. Mieszane uczucia towarzyszyły mi przy odsłuchiwaniu „Patricia”. Tutaj z kolei mamy opowieść o wielkiej inspiracji – Patti Smith. Najpierw jest żywiej i kiedy wydaje się, że Florence wypuściła kawałek do porządnej zabawy na koncertach, wszystko nagle zwalnia i ponownie przenosimy się w delikatne klimaty. Wyróżniająca się kompozycja to „100 Years”. Tu z kolei można być właściwie pewnym, że numer sprawdzi się na żywo. Mamy ciekawe, dynamiczne tempo oraz bardzo ciekawy saksofon Kamasi Washingtona. „The End of Love” rozpoczyna się od instrumentalnego wstępu. Momentami można poczuć się jak na koncercie w filharmonii. Gdy wydaje się, że tak będzie przez cały kawałek, po chwili dochodzą niezłe klawisze i jeden z najlepszych wokali na płycie, które dodatkowo urozmaicają numer. Bardzo prywatnie znów jest w ostatnim „No Choir”. Ponownie przed wszystkimi zdecydowanie jest Florence. Reszta brzmi jedynie jak dodatek.

Florence napisała płytę będąc zupełnie w innych emocjach, ale zdecydowanie zachowując styl ze swoich poprzednich wydawnictw. Artystka trzyma się tego co pozwoliło jej osiągnąć wielki sukces na międzynarodowej scenie. Tekstowo jest nieźle, muzycznie również, chociaż tych bardziej rozbudowanych kompozycji mogłoby być trochę więcej. To solidna płyta, która fanom brytyjskiej formacji na pewno przypadnie do gustu.
OCENA: 7.5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz