sobota, 14 kwietnia 2018

Sto trzydziesta piąta recenzja: Iron Maiden - Fear of the Dark (1992)


Wydany w 1990 roku „No Prayer for the Dying” rozpoczął nowy rozdział w historii Iron Maiden. Od premiery ósmego wydawnictwa w muzyce Brytyjczyków zmieniło się sporo, ale wciąż od razu dało się wyczuć, że kolejne kawałki na pewno są tworzone przez Harrisa, Dickinsona i spółkę. „Fear of the Dark”, którym zajmiemy się dzisiaj to natomiast pierwszy krążek, za który kompozycyjnie odpowiada bardzo ciepło przyjęty przez fanów Janick Gers. Czy muzyk polskiego pochodzenia namieszał trochę w twórczości Żelaznej Dziewicy?

Pierwszymi poważnymi zmianami, jakie muzycy poczynili tworząc swoje dziewiąte wydawnictwo było znaczne wydłużenie albumu. Wcześniej krążki Brytyjczyków trwały zazwyczaj około 40 minut. Tym razem Iron Maiden zaserwowali nam wydawnictwo, które nie dość, że miało 12 numerów, to jeszcze trwało prawie godzinę. Biorąc pod uwagę fakt, iż na poprzednich płytach zdarzały się im utwory, które brzmiały jak płytowe zapychacze, ruch ten można uznać za bardzo ryzykowny. Poza tym widać, że dla artystów na „Fear of the Dark” niesamowicie ważna była warstwa tekstowa. Moim zdaniem, jak dotąd, kapela nie nagrała płyty podobnie zaangażowanej w tak szeroki wachlarz tematów. Już pierwszy, niezwykle agresywny „Be Quick or Be Dead” opowiada o nieuczciwych urzędnikach oraz pokazuje nam smutną prawdę o tym, że należy być sprytnym i szybkim, bo inaczej w ekspresowym tempie można stać się martwym. Poza świetnym tekstem mamy tutaj także galopujący riff, fantastyczną perkusję oraz przepełniony zawiścią wokal Dickinsona. Zdecydowanie mniejsze emocje wywołuje u mnie zawsze „From Here to Eternity”. Szczególnie początek drugiej kompozycji brzmi znacznie delikatniej. Wokal Bruce’a jest tutaj zdecydowanie inny, może przez to, że tekst nie jest tutaj aż tak ostry jak w przypadku pierwszego numeru. Nawiązujący do wojny w Zatoce Perskiej „Afraid to Shoot Strangers” to pierwszy rozbudowany kawałek na „Fear of the Dark”. Otwierają go delikatnie szarpane struny gitary oraz łagodny Bruce. Można jednak wyczuć, że za chwilę nastąpi potężne uderzenie. Jednakże jest to uderzenie inne niż te, do których Iron Maiden nas przyzwyczaili. Utwór rozkręca się stopniowo, a szalone tempo mamy właściwie dopiero w samej końcówce. Ten numer idealnie nadawałby się na zamknięcie płyty, ale… no właśnie, wszyscy wiemy jaka kompozycja znajduje się na końcu tego wydawnictwa. Umieszczony pod czwórką bardzo melodyjny „Fear is the Key” zawsze przywoływał mi skojarzenia z „Perfect Strangers” grupy Deep Purple. Zwłaszcza patrząc na stronę wokalną można odnieść wrażenie, że Dickinson mógł lekko inspirować się Ianem Gillanem. Spory problem mam z „Childhood’s End”. Propozycja rozpoczyna się monumentalnie i wydawać by się mogło, że po takim początku może to być coś wielkiego. Niestety potem muzycy trochę przekombinowali i postanowili zbyt wiele razy przepleść delikatne i mocniejsze fragmenty kompozycji. Po chwili jednak wybrzmiewa utwór, który zawsze będzie miał pewne miejsce w zestawieniu moich ulubionych dzieł Żelaznej Dziewicy. „Wasting Love” to przepiękna ballada z fenomenalnym, jednym z najlepszych w historii grupy refrenem. Na wyżyny swoich umiejętności wokalnych wspina się tutaj Dickinson. Trudno nie wspomnieć także o kolejnej świetnej partii basowej. 

Potem przychodzi dość dziwny moment na dziewiątej płycie Brytyjczyków. Przez 20 minut muzycy serwują nam pięć utworów, z których żadnego nie można nazwać do końca udanym. W każdym z nich wyróżnia się co innego. „The Fugitive” to kolejny popis perkusyjny Nicko McBraina. W „Chains of Misery” wraca wciągająca agresja wokalna Dickinsona. „The Apparition” i „Judas Be My Guide” są z kolei po prostu poprawnymi numerami w wykonaniu Iron Maiden, ale nie porywają w przeciwieństwie do większości propozycji. Najsłabiej prezentuje się „Weekend Warrior”, sielankowa propozycja, która kojarzy się z ostatnimi płytami Chrisa Cornella. Niestety nie jest to tak udane jak w przypadku byłego wokalisty Soundgarden. Wydaje mi się, że lepiej byłoby tu wrzucić dwa porządne kawałki i skrócić troszkę album niż na siłę przetrzymywać słuchaczy przed wielkim zakończeniem. Tytułowa propozycja to po prostu kwintesencja geniuszu Iron Maiden i jeden z najwybitniejszych dzieł stworzonych przez Steve’a Harrisa. Kawałek rozpoczynają romantyczne, nastrojowe dźwięki i szept Dickinsona. Potem z wielką siłą przechodzimy do następnych części utworu, rozpędzamy się i szalejemy razem z całą kapelą, która gra po mistrzowsku. Do dziś wykonanie „Fear of the Dark” na koncercie we Wrocławiu pozostaje moim najlepszym koncertowym wspomnieniem.

Z ocenieniem „Fear of the Dark” zawsze miałem spory problem. Z jednej strony znajdują się tu dwa bajeczne, kapitalne utwory, ale z drugiej należy przyznać, że to krążek bardzo nierówny. Szczególnie kawałki po „Wasting Love” mogą nudzić słuchaczy nie pałających do Iron Maiden jakąś wielką miłością. Dziewiąte wydawnictwo Brytyjczyków jest jednak kolejnym dobrym krążkiem w ich dyskografii. Janick Gers współtworząc „Be Quick or Be Dead”, „Fear is the Key” oraz „Wasting Love” wypadł świetnie. Rewolucji w muzyce Żelaznej Dziewicy zatem nie było. Ta rewolucja przyszła trochę później, ale o tym już w kolejnej części podróży z muzyką Iron Maiden.
OCENA: 7.5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz