poniedziałek, 27 listopada 2017

Sto dwudziesta piąta recenzja: David Bowie - Black Tie White Noise (1993)

Po wydaniu „Never Let Me DownDavid Bowie postanowił zrobić sobie drugą najdłuższą przerwę w karierze. Z całą pewnością miała na to wpływ ogromna fala krytyki, która wylała się na Brytyjczyka tuż po premierze siedemnastego albumu. Po sześciu latach nasz wokalista wrócił z jednym z najbardziej wyróżniających się albumów w całej swojej dyskografii. Czas na spotkanie z jazzowym Davidem Bowiem.


Można powiedzieć, że „Black Tie White Noise” jest swoistym powrotem muzyka do bardziej wyrafinowanych stylów muzycznych. Elementy jazzu pojawiały się w twórczości artysty z Brixton już dużo wcześniej, ale zaproszenie do współpracy takiego wykonawcy jak Lester Bowie wskazywało na to, że David chce nagrać stricte jazzowy krążek. Wydawnictwo już na samym początku jest zdecydowanie mniej standardowe niż poprzednie. Płytę rozpoczyna instrumentalny, dość mocno rozbudowany kawałek. Na początku mamy wprowadzenie z użyciem dzwonów, a dalej czaruje nas długa, nastrojowa i fantastyczna partia saksofonu. Jeden z lepszych „otwieraczy” Bowiego. Nieco żywszy wydaje się być „You’ve Been Around”. Uwagę zwracają przede wszystkim dobry fragment perkusyjny, pierwsze zagrywki Lestera oraz niezła gitarowa końcówka w wykonaniu Reevesa Gabrelsa. Gitara wychodzi na pierwszy plan również w „I Feel Free”. Cover grupy Cream to pewnego rodzaju pożegnanie się ze sceną Micka Ronsona. Niedługo po premierze krążka wielki gitarzysta zmarł. Piękny duet wokalny został nam zaserwowany przez Davida Bowiego i Al B Sure’a w propozycji tytułowej. Artyści znakomicie dopełniają się zarówno w niższych, jak i wyższych partiach. Wszystko to ponownie dopełnia saksofon. Płyta przyspiesza przy „Jump They Say”. Mamy w nim kolejne świetne zagrywki na trąbce Lestera Bowiego. Tekstowo jest jednak bardzo poważnie. Bowie opowiada o odczuciach związanych z chorobą schizofreniczną swojego brata.

Najmniej udany cover z „Black Tie White Noise” znajduje się pod szóstką. Na „Nite Flights” pochwalić można właściwie tylko wokal. Kompozycyjnie ten numer niczym się nie wyróżnia. Na szczęście następnym kawałkiem jest prawdziwe arcydzieło. „Pallas Athena” od razu przywołuje na myśl płyty z berlińskiej trylogii. Całość utworu osadzona jest w bardzo podniosłym i przerażającym klimacie. Z kolejnymi upływającymi sekundami dźwięki coraz mocniej nas przeszywają, aż w końcu pojawiają się instrumenty dęte, które prowadzą utwór do samego końca. Po takim uderzeniu zdecydowanie weselszym utworem wydaje się być „Miracle Goodnight”. W ósmej kompozycji najbardziej widać natchnienie małżeństwem Bowiego z Iman Abdulmajid. „Don’t Let Me Down and Down” to z kolei bardziej rozmarzony kawałek. Całość powolutku płynie i właściwie do niczego nie zobowiązuje słuchacza. Utwór przeciętny, nie wyróżniający się, ale chyba właśnie taki miał być. Jazzowe dźwięki najlepiej słychać we wspaniałym „Looking for Lester”. Jest bardzo skocznie z wyraźnie dominującą trąbką.  Do szalonych partii na instrumentach dętych idealnie dopasowuje się klawiszowa końcówka. Pozytywnie prezentuje się też „I Know It’s Gonna Happen Someday”. Ponownie mamy do czynienia ze świetną perkusją i niezłą solówką gitarową, tym razem wykonywaną przez Wilda T. Springera. Cudownie wypada również emocjonalny głos Bowiego. Numer kończący płytę to druga wersja „The Wedding”. Znów wyróżnia się tutaj saksofon, ale jest on wzbogacony o partię wokalną.


„Black Tie White Noise” można nazwać wielkim powrotem Davida Bowiego do muzycznej elity. Po kilku słabszych albumach artysta ponownie pokazał, że dobrze czuje się właściwie w każdym gatunku muzycznym. Album z pewnością jest gratką zarówno dla zagorzałych fanów Brytyjczyka, jak i dla wielbicieli muzyki jazzowej. 
OCENA: 7.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz