piątek, 18 sierpnia 2017

Sto szesnasta recenzja: Zmiany personalne w grupie Accept nie idą w parze ze zmianą stylu

Udany powrót grupy Accept w 2010 roku był z pewnością dla wielu fanów ciężkiego grania sporym zaskoczeniem.  Szczególnie intrygować mogły dwie kwestie. Pierwsza: w jaki sposób zespół zdołał nawiązać do swoich wybitnych płyt z lat osiemdziesiątych po słabym wydawnictwie „Predator” oraz druga: jakim cudem uczynili to bez swojej legendy – Udo Dirkschneidera. Od kilku lat muzycy tworzą względnie podobne do siebie albumy, aczkolwiek są one nagrywane na takim poziomie, że chyba nikt nie może narzekać tutaj na monotonię. W klimacie „nowego starego” Accept miał być nagrany również „The Rise of Chaos”. Jakie są rezultaty?

Przed premierą piętnastego krążka w niemieckiej grupie doszło do kolejnych zdecydowanie istotnych zmian. Na stanowisku gitarzysty Hermana Franka zastąpił Uwe Lulis. Perkusję po Stefanie Schwarzmannie przejął natomiast Christopher Williams. Accept jednak nieraz pokazywał, że zmiany personalne nie przeszkadzają im w tworzeniu świetnych dzieł. Nie inaczej jest na „The Rise of Chaos”. Początek to prawdziwe, potężne uderzenie, które od razu przywodzi mi na myśl ostatnią płytę grupy Anthrax. W „Die by the Sword”  jest mrocznie, w typowym, heavymetalowym stylu. Przez cały utwór świetnie prezentują się gitary, a szczególnie w ucho wpada dynamiczna końcowa solówka. Dobry nastrój tworzą także lekko chóralne fragmenty. Nowy perkusista swój szeroki wachlarz umiejętności pokazuje już w drugim „Hole in the Head”. Christopher Williams oraz delikatniejszy Mark Tornillo na wokalu prowadzą utwór w bardziej przebojowym kierunku. Gdyby nie przesadzony pod tym kątem refren to nie byłoby się do czego przyczepić. Wspaniałą koncertówką może się okazać tytułowy numer. Gitary śmigają w nim z zabójczym tempem od samego początku i co najważniejsze, z każdą kolejną minuta grają coraz lepiej. Końcówkę polecam każdemu fanowi metalowej jazdy bez trzymanki. Najlepszy wokal na płycie mamy w okraszonym lirycznym video kawałku „Koolaid”. To zresztą w ogóle jedna z lepszych kompozycji niemieckiego zespołu bez Dirkschneidera. Zamykając oczy od razu możemy się przenieść do lat osiemdziesiątych. Tornillo świetnie charczy, a reszta także trzyma wysoki poziom. Wybijającego się Williamsa mamy również w „No Regrets”. To niewątpliwie świadczy o klasie nowego perkusisty, bo w metalowych bandach przebić się przez szalone gitary i drapieżny wokal wcale nie jest tak łatwo. Kryzysowy moment pojawił się u mnie jedynie przy szóstym, brzmiącym trochę jak zapychacz „Analog Man”. Na tle poprzednich kompozycji utwór prezentuje się bardzo przeciętnie. Mamy niby innowacje z użyciem dźwięku analogowej płyty, ale to właściwie tyle co wyróżnia się w tej propozycji. Otwarcie „What’s Done is Done” przypomina wielkie Maidenowe klasyki. Być może dlatego, że widoczna jest słyszalna świetna partia basowa. Peter Baltes gra tutaj tak, jak za najlepszych młodzieńczych lat. Udany powrót do chórkowych śpiewów mamy  także w „Worlds Colliding”. W wykonaniu Accept zawsze to robiło na mnie pozytywne wrażenie i nie inaczej jest tym razem. Końcówka płyty to, jak mawia Marek Niedźwiecki typowy żużel. Zarówno w „Carry the Weight”, jak i „Race to Extinction” mamy ostrą i przyjemną dla ucha łupankę perkusyjno-gitarową.


Accept zdecydowanie wciąż wykonuje dla heavymetalu świetną robotę. Słychać, że zespołowi z Solingen tworzenie kolejnych kompozycji dalej sprawia mnóstwo frajdy. „The Rise of Chaos” jest kolejnym dowodem na to, że twórczość grupy nie opiera się tylko na „Balls to the Wall”, czy „Metal Heart”. Jeśli zespół wciąż jest w tak dobrej formie to czekam na kolejne piętnaście pozycji w dyskografii tego już trochę zapomnianego bandu.  
OCENA: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz