niedziela, 11 czerwca 2017

Sto siódma recenzja: Debiutancka powieść Cigarettes After Sex

Nie pamiętam, żebym na któryś z debiutanckich albumów czekał bardziej niż na premierowe wydawnictwo projektu Cigarettes After Sex. Niezwykle ciekawy jest fakt, iż grupa wydaje swój pierwszy krążek długogrający mając już… 9 lat. Zespół z Texasu miał więc dość czasu, aby na koncertach i w studiu uformować swój subtelny i nostalgiczny styl. Czy jest tak dobrze jak na EPkach i w utworach singlowych? Moje zdanie poznacie w dzisiejszej recenzji.


Mieliśmy album w wersji demo, EPki, kolejne single, trasy koncertowe. Wciąż jednak wszyscy zainteresowani muzyką Cigarettes After Sex czekali na tę przysłowiową wisienkę na torcie. Atmosferę dodatkowo podkręciły świetne utwory - zapowiedzi, które autorzy wypuszczali już na długo przed premierą longplaya. Lider, Greg Gonzalez podkreślał, że projekt potrzebował dużo czasu, aby stworzyć dzieło kompletne, które będzie przypominało powieść. Po kilkukrotnym przesłuchaniu wydawnictwa mogę powiedzieć, że właśnie taką piękną powieść dostaliśmy. Album otwiera numer, który poznaliśmy już w 2016 roku. Kawałek „K” jest przyjemnie powolny,  okraszony świetną, delikatną gitarą akustyczną. Drugi utwór, według mnie, może kandydować do miana najlepszych kompozycji wydanych w tym roku. „Each Time You Fall in Love” zwalił mnie z nóg któregoś deszczowego dnia i od dobrych kilku tygodni nie daje o sobie zapomnieć. Uwodzi przede wszystkim cudowny, niby prosty wokal. Nastrój muzycy zbudowali tutaj idealnie, a kwintesencją jest kapitalny refren. Jeden z najlepszych „wolnych” numerów ostatnich lat! W „Sunsetz” mamy trochę ożywienia. Ponownie wyraźnie słyszalny jest akustyk, a uroku dodatkowo dodaje pobrzdękująca w tle perkusja. „Apocalypse” brzmi jak kontynuacja trzeciego kawałka. Kolejny subtelny przebój, którego mieliśmy okazję posłuchać jeszcze przed premierą debiutanckiego krążka. Magię można znaleźć również w nieco cięższym „Flash”. Jest bardzo minimalistycznie, z wokalem śpiewanym jakby trochę od niechcenia, ale pięć minut z tą propozycją mija błyskawicznie. Numerem, który najbardziej wyróżnia się na „Cigarettes After Sex” jest bajkowy „Opera House”. Nie jest to co prawda kawałek, który zdecydowanie wybija się ponad muzykę zespołu ze Stanów Zjednoczonych, ale mamy tutaj troszkę więcej kombinacji i różnorodności w porównaniu z poprzednimi dziełami. Na długie spacery i wieczory nadaje się idealnie końcówka wydawnictwa. Trzy kompozycje urzekają swoją delikatnością i wspaniale odprężają słuchacza. Kończymy w błogim nastroju z przeświadczeniem, że właśnie spotkaliśmy się z kawałem dobrej muzyki.


Pierwszy album Cigarettes After Sex zdecydowanie spełnił nadzieje, jakie w nim pokładałem. Artyści ukształtowali swój subtelny, niepowtarzalny styl, którym ciągle czarują. Ich muzyka idealnie nadaje się do odpoczynku i rozważań. Polecam słuchać płyty w całości, bo wtedy właśnie tworzy się ta piękna powieść, o której lider grupy mówił przed premierą. Oby więcej takich pozycji na rynku.
OCENA: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz