niedziela, 9 kwietnia 2017

Sto pierwsza recenzja: To już jest koniec?

Nie da się ukryć, że przygoda zespołu Deep Purple powoli dobiega końca. Ostatnim albumem, który można uznać za poważny artystyczny sukces grupy, jest wydany w 1995 roku „Purpendicular”. Oczywiście potem muzycy tworzyli dla nas ciekawe wydawnictwa, ale mogły się one trochę kojarzyć z odgrzewanym kotletem. Niemniej jednak na jubileuszowy, dwudziesty album bandu z Hertfordshire czekałem ze sporą niecierpliwością. A więc jak to jest z tym krążkiem, o którym większość mówi, że to pożegnanie ze studyjną karierą? Zapraszam do recenzji.


Poprzedni „Now What?!” to płyta, którą do tej pory uważam za bardzo przebojową i przyjemną. Jednakże ciężko doszukiwać się w niej przyprawiających o dreszcze zagrywek, którymi artyści raczyli nas w czasach swojej największej świetności. Liczyłem, że na „inFinite” „Purple” chociaż na chwilę przeniosą mnie do „in Rock”, „Machine Head”, czy chociażby „Perfect Strangers”. Pierwszy w kolejności „Time for Bedlam” brzmi jednak trochę jak kontynuator „Now What?!”.  Za sprawą gitar i perkusji jest przebojowo i dynamicznie.  Nieźle prezentuje się Ian Gillan, który dość ciekawie prezentuje dość buntowniczy tekst. Całość dopełnia elektronika otwierająca i kończąca kompozycję.  Wielkich emocji nie przysparza „Hip Boots”. Zwykła rockowa propozycja z niezłym organowym motywem, ale nie jest to coś szczególnego. Ciężko skrytykować natomiast „All I Got is You”. Zaczynamy od pięknego, balladowego wstępu, a następnie panowie MorseAirey, odpowiednio na gitarze i klawiszach, doskonale prowadzą utwór. Świetnie wypada również syntezatorowe solo na zakończenie. Don najbardziej słyszalny jest jednak w kolejnej kompozycji. „One Night in Vegas” to popis jego kunsztu, idealnie pokazujący, że artysta z Sunderlandu nie chce być tylko zastępcą Jona Lorda. W „Get Me Outta Here” swoje umiejętności pokazuje z kolei Ian Paice. Cały numer niestety prezentuje się średnio przez słabą, monotonną partię wokalną Gillana. Przy odsłuchiwaniu „The Surprising” w końcu nastąpił moment, na który czekałem. Zaczynamy od niepokojącego wstępu, kojarzącego się z lądowaniem ufo. Potem fantastycznie gra Paice, a Gillan śpiewa kilka poziomów lepiej niż w poprzednim kawałku. Znakomite w szóstym utworze w kolejności jest to, że nastrój co chwilę się zmienia. Momentami robi się podobny chociażby do tego, który prezentują grupy Pink Floyd, Camel czy Cream. „Johnny’s Band” spodobał mi się dopiero po kilku przesłuchaniach. Jest prosto, ale bardzo melodyjnie i energicznie. Warty zauważenia na pewno jest także „Birds of Prey”. Tempo podkręca w nim gitara oraz ponownie świetny Don Airey. Wspaniale wypada także wieńczące dzieło solo Morse’a. W tym wieku zagrać coś takiego… wielki szacunek. „inFinite” kończy najdłuższy na płycie utwór będący coverem grupy The Doors. Do „Roadhouse Blues” Purple za wiele nie wnoszą. Propozycja po prostu leci sobie i nie przeszkadza.

Podsumowując, najnowszy krążek grupy Deep Purple jest intrygujący. Zdecydowanie bardziej czuć na nim świeżość niż na poprzednich krążkach. Na „inFinite” doczekałem się momentu, na który czekałem. Artyści zaprezentowali propozycję, o którą bym ich kompletnie nie podejrzewał. Płyta się nie nudzi i na pewno będzie pozytywną pozycją w dyskografii legendarnej grupy. Na zakończenie, biorąc pod uwagę fakt, że muzycy wciąż nieźle się prezentują, mam małą prośbę. Drodzy Purple, nie kończcie jeszcze tej pięknej historii.
OCENA: 7.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz