wtorek, 7 lipca 2015

Trzydziesta druga recenzja: Słaba płyta The Prodigy.

Zespół The Prodigy jakoś nigdy specjalnie mnie nie podniecał. Oczywiście szanuje tę kapelę, bo jest naprawdę dobra w muzyce elektronicznej, ale po prostu nigdy za bardzo się w nią nie wsłuchiwałem. Nowa płyta, w mojej ocenie, spodoba się tylko ortodoksyjnym fanom.


Szósty album The Prodigy był głośno zapowiadany w mediach. Brytyjczycy przed premierą udostępnili nam aż cztery kawałki, co rzadko się zdarza. Z tej czwórki zdecydowanie najlepiej prezentował się utwór tytułowy, który otwiera krążek. „The Day is My Enemy” pozytywnie nakręca słuchacza i wprowadza w lekki niepokój. Drugi numer jest praktycznie identyczny. Monotematyczność to zawsze była największa wada zespołu Keitha Flinta. Przy trzecim kawałku, niestety, ale zacząłem już powoli ziewać. „Rebel Radio” na początku przypominał mi utwory z „Always Outnumbered, Never Outgunned”. Swoją drogą, uważam, że to najlepsze wydawnictwo Prodigy. Niestety w dalszej części kawałek został zabity przesadnym beatboxem. „Ibiza” została nagrana z angielskim duetem Sleaford Mods. W końcu odczułem trochę świeżości na tym albumie. „Destroy” rozpoczyna się dźwiękami podobnymi do tych, których mogliśmy słuchać grając w Mario Bros. Kompozycja ciekawa, ale bez przesady. „Wild Frionter” to trochę luźniejsza kompozycja. W końcu odpoczywamy od beatboxowych uderzeń. Niestety chwilę później Prodigy prezentują nam kolejny nudy kawałek. „Rok-Weiler” to typowy dubstep, od którego staram się trzymać z daleka. Fajnie zapowiadał się też „Beyond the Deathray”, jest jednak za bardzo przekombinowany. Na plus industrialowe wstawki. Lepszy moment płyty przypada na numery dziewięć i dziesięć. Kolejne nawiązania do „Always Outnumbered…” brzmią jak najbardziej pozytywnie. Szkoda, że na krążku nie ma więcej takich propozycji. Ciekawe melodie nadające się na dyskoteki (takie lepsze dyskoteki niż te, na które chodzą słuchacze Gangu Albanii) to zawsze była mocna strona The Prodigy. Wyróżniającym się utworem jest również „Invisible Sun”. Moim zdaniem, razem z piosenką tytułową  i dwiema poprzedniczkami ratują honor „The Day is My Enemy”.


Ze smutkiem muszę stwierdzić, że dawno nie słuchałem tak słabego krążka. O niektórych numerach z tego albumu nawet Wam nie pisałem, bo stwierdziłem, że nie ma sensu pisać co chwilę tego samego. Po prostu siedem kawałków z nowej płyty Prodigy brzmi identycznie. Na takie rzeczy muzycy nie mogą sobie pozwalać. W zespole Flinta drzemie jednak ogromny potencjał, więc z niecierpliwością czekam na lepsze wydawnictwa.

OCENA: 3/10

2 komentarze:

  1. Naprawdę aż tak słabo według Ciebie? Moim zdaniem ta płyta jest świetna i ostatecznie przekonała mnie do The Prodigy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety... Przekonał mnie tylko tytułowy numer, który brzmi naprawdę nieźle. Tak jak napisałem uważam, że to płyta dobra głównie dla fanów TP.

      Usuń