niedziela, 20 listopada 2016

Osiemdziesiąta siódma recenzja: Królowie trashu powracają z dziesiątym albumem

Przyszedł więc czas na zdecydowanie najbardziej wyczekiwaną płytę drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Członkowie Metalliki w każdym kolejnym wywiadzie mówili, że wciąż nagrywają i album ukaże się w najbliższym czasie. Jednakże po pewnym czasie fanów zapewnienia przestały interesować, bo żadne nowe kawałki się nie ukazywały. Muzykom udało się osiągnąć efekt zaskoczenia, ponieważ pierwszy singiel i informację o premierze płyty opublikowali, gdy już właściwie nikt się tego nie spodziewał. Od samego początku było wiadomo, że czeka nas kolejny spór między ortodoksyjnymi fanami, a słuchaczami, którym podobają się czasy po „czarnej płycie”. Czy wszyscy twierdzący, że Metallica skończyła się na „Master of Puppets”, będą musieli w końcu odwołać swoje słowa? Zapraszam do recenzji.


Wygórowanych oczekiwań co do „Hardwired… to Self Destruct” nie miałem. Liczyłem na to, że muzycy ponownie pokażą swój ostry i oryginalny charakter oraz nie powtórzą kompromitacji z projektu nagrywanego wspólnie z Lou Redem – „Lulu”. Spora część ortodoksyjnych fanów amerykańskiego zespołu oczekuje, że twórcy wrócą w końcu do nagrywania płyt podobnych do „Kill em’ All”, czy „Master of Puppets”. Prawda jest niestety taka, że czasy pierwszych płyt już raczej nigdy nie powrócą. Muzycy po pierwsze nie są już we wspaniałej formie, a po drugie coraz częściej stawiają na propozycje, które przypadną do gustu szerszemu gronu odbiorców. Po singlach nabrałem przekonania, że tragedii na dziesiątym studyjnym wydawnictwie nie będzie. Otwierający krążek „Hardwired” to konkretna, rozpędzona kompozycja. W tym przypadku mogą się przypomnieć czasy z samych początków kariery Metaliki. Fantastycznie współpracują tutaj perkusja Larsa Ulricha i gitara Kirka Hammetta. Podobnie jak na „Kill em All” jest krótko, ale za to bardzo treściwie. Pozytywnie wypada także krótka gitarowa szarża w końcówce. Od samego początku urzeka riff zaprezentowany w „Atlas, Rise!”. Zwłaszcza w refrenie świetnie śpiewa ten, o którego na tej płycie najbardziej się obawiałem – James Hetfield. Jest chwytliwie, przyciągająco i trashowo. Starym fanom „Mety” może nie spodobać się trzeci utwór. „Now That We’ re Dead” to właśnie jeden z tych numerów, które brzmią trochę tak, jakby zostały napisane w celu zdobycia nowych słuchaczy stawiających raczej na przebojowość kompozycji. Do gustu nie przypadł mi szczególnie wokal Hetfielda, który w mojej ocenie zdecydowanie lepiej wypada w ostrzejszych kawałkach. „Moth Into Flame” jest ostatnią z propozycji, które poznaliśmy przed premierą. Może on trochę kojarzyć się z poprzednim kawałkiem, ale tutaj muzycy zdecydowanie lepiej połączyli dynamiczne, trashowe granie z chwytliwymi momentami. Na długo w pamięć zapada partia królującego w tym utworze Hammetta. Dużo wolniej robi się w ciężkim i ponurym „Dream No More”, który obok „Hardwired” jest najlepszym kawałkiem z pierwszej części płyty. Na pochwałę zasługuje Hetfield, który poradził sobie z wymagającymi wokalnie fragmentami. Początek „Halo on Fire” utrzymany jest w podobnym klimacie jak jego poprzednik, ale nagle numer przyspiesza. Jest dużo bardziej kombinacyjnie niż na początku albumu. Muzycy próbują nowych rozwiązań i szczególnie w instrumentalnej końcówce wychodzi im to całkiem nieźle.


 Drugą część „Hardwired… to Self Destruct” rozpoczyna marszowy rytm „Confusion”. Świetnie na perkusji prezentuje się Ulrich. Klimat niestety psuje trochę nieudane wejście wokalne Hetfielda. Instrumentalnie jest to jednak jeden z najlepszych momentów albumu. W „ManUKind” nareszcie przed szereg wychodzi bas Roberta Trujilo, którego na najnowszym wydawnictwie słychać zdecydowanie najmniej. Po ciekawym wstępie utwór niestety traci urok i z każdym kolejnym odsłuchaniem zaczyna się coraz bardziej dłużyć. Siedem minut muzycy zdecydowanie lepiej wykorzystali w następnym „Here Comes Revenge” będącym najbardziej nieprzewidywalnym kawałkiem z płyty. Ponownie klasę pokazuje Ulrich, którego dobrej gry bardzo często brakowało na poprzednich wydawnictwach Amerykanów. W propozycji znajdujemy ciężkie fragmenty, jak w „Dream No More”, ale też szybsze, bardziej wpadające w ucho fragmenty, jak w „Moth Into Flame”. Przy odsłuchiwaniu wstępu „Am I Savage” wydaje się, że muzycy w końcu zaserwują nam balladę. Po chwili jednak propozycja zmienia nastrój i robi się zdecydowanie mocniej. Dobrze komponują się szczególnie głos i gitara. Niestety znów jest troszeczkę za długo. Myślę, że cztery minuty temu utworowi w zupełności by wystarczyły. „Murder One” to hołd dla zmarłej niedawno legendy – Lemmy’ego Klimmistera. Jest szybko, ale bez większych szaleństw i ciężko, aby ta kompozycja na długo zapadła w pamięć. Nieoczekiwanie na koniec przychodzi fantastyczny utwór. Przy odsłuchiwaniu „Split Out the Bone” ponownie przypomina się stara Metallika. Na właśnie takie numery fani czekali wiele lat. Wszyscy muzycy spisują się w tym dynamicznym zakończeniu znakomicie. Hetfield szybko wyrzuca z siebie kolejne słowa, a Hammett, Ulrich i Trujilo rozgrzewają słuchacza pędzącymi dźwiękami z ich instrumentów.


Po ostatnich dokonaniach kapeli z Los Angeles naprawdę nie spodziewałem się tak dobrego krążka. Tymczasem „Hardwired to… Self Destruct” urzeka w wielu momentach. Przy odsłuchiwaniu płyty często mogą się przypominać stara dobra Metallica. Szczególnie podobają mi się mroczniejsze fragmenty („Dream No More”) i klasycznie Metallikowe numery („Hardwired”, „Split Out the Bone”). Mimo tego, że album ma trochę wad, płytę odebrałem bardzo pozytywnie. Tak więc, śmiało można powiedzieć, że Metallica jeszcze nam nie zginęła. 
OCENA: 7,5/10

4 komentarze:

  1. Najlepszy album od Load!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kiedy się ukazał światu Atlas Rise powiedziałem - szykuje się spójna płyta. Nie zawiodłem się. Dłużyzny? O to wielu krytyków oskarża Metallicę na tej płycie. Może i są, ale może to nasze przyzwyczajenie do 3-minutowej papki radiowej. Że nie jest to drugie Master of Puppets? Ano nie jest, bo dlaczego miałoby byc. Minęło 30 lat - w muzyce to świat czasu. Dziś może Master of Puppets nie zrobiłaby furory bo wszyscy słuchamy innej muzyki. Hardwired... jest dobrą, nowoczesną, metalową płytą na miarę drugiej dekady XXI w. A dla mnie największą jej wadą jest to, ze nagrana jest na dwóch krążkach... Nie lubię tego zmieniania....

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobry, ciekawy idealny jak na dzisiejsze małometalowe czasy album. Szkoda tylko że tak jak wspomniałeś na płycie jest bardzo mało basu bo zawsze Trujilo był wartością dodaną do Metaliki zwłaszcza przy słabych momentach Larsa i Jamesa.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zwykle potrzebuję dużo czasu by polubić się z muzyką Metalliki. Tak jest i tym razem. Na razie słuchałam raz, ale wiem, że kiedyś wrócę bo album zapowiada się naprawdę dobrze.

    Pozdrawiam, Namuzowani.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń