Szczerze? Myślałem, że ten dzień nigdy nie nadejdzie.
Przecież, kto jak to, ale Lemmy jest niezniszczalny. Niestety to się stało. 29
grudnia na pewien czas umarła muzyka. Zaledwie kilka dni po okrągłych
siedemdziesiątych urodzinach zmarł legendarny artysta. Lemmy Klimister przez
swój tryb życia mógł już umrzeć tyle razy, że jego śmierć wydawała się wręcz
niewyobrażalna.
„Ace of Spades” to album, który wybił Motorhead na muzyczne
wyżyny. To on zawiera tytułowy największy przebój grupy oraz jest zdecydowanie
najbardziej dopieszczonym longplayem w dyskografii londyńskiej kapeli. Krążek
otwiera wielki klasyk. „Ace of Spades” to trzyminutowy opis wielkiego bandu.
Szalejąca perkusja, przepity wokal i przebojowa, szybka gitara. W podobnie
chwytliwym tonie utrzymany jest „Love Me
Like a Reptile”. Świetnym riffem i zabawnym, kapitalnie zaśpiewanym tekstem o
westernowcach charakteryzuje się „Shoot You in the Back”. Z genialnym basem mamy do czynienia w
czwartym numerze. „Live to Win” zawsze należał do mojej trójki ulubionych
utworów Brytyjczyków. W „Fat and Loose” i „(We Are) The Roadcrew” najlepiej
prezentuje się Eddie Clarke. Gitarzysta zasypuje nas w ekspresowym tempie ogromną
dawką fantastycznych dźwięków. Strach się bać, co działo się na koncertach przy
odgrywaniu tych kawałków. „Fire Fire” to dla mnie jedyny niczym się nie
wyróżniający kawałek z piątego albumu Motohead. Zdecydowanie brzmi „Jailbait”,
który uświetnia kapitalna solówka gitarowa. W „Dance” możemy usłyszeć trochę
starsze czasy Brytyjczyków. Utwór bardzo rock and rollowy, nadający się na
imprezy w stylu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Kolejny świetny riff
możemy usłyszeć w „Bite and Bullet”. Kawałek brzmi trochę jak z festiwalu dla
młodych ekip. Bardzo surowy i nadający się do poggowania. Moim faworytem z „Ace
of Spades” jest również „The Chase is Better Than the Catch”. Jedenasty w
kolejności numer to coś więcej niż tylko solidne naparzanie we wszystko co
możliwe. Widać tutaj wielki, hardrockowy kunszt artystów. Piękne dzieło kończy
rozpędzony „The Hammer”.
Mimo tego, że już nigdy nie usłyszymy Lemmy’ego na żywo, na
pewno na długo pozostanie on w naszych muzycznych sercach. Klimister to muzyk,
który zaczynając, nie miał niczego, a z biegiem czasu osiągnął niewyobrażalnie
wysoki muzyczny szczyt. Słynął z tego, że po prostu cieszył się życiem.
ROCK IN PEACE LEMMY!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz