Tak głośnego debiutu nie mieliśmy w muzycznym świecie od
dawna. Billie Eilish szturmem wzięła popową scenę i zadomowiła się na niej na
tyle dobrze, że „When We All Fall Asleep, Where Do We Go”, tydzień przed
premierą osiągnął rekordowe 800 tysięcy sprzedanych egzemplarzy na Apple Music.
Oprócz tego artystka oczywiście podbija serwisy streamingowe i wyprzedaje
koncerty nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale i na całym świecie. Czy za tym
agresywnym i charakternym image Billie czai się coś więcej niż tylko kolejna
popowa gwiazdka? Zapraszam do recenzji.
Analizując przypadki kolejnych młodych gwiazd łatwo możemy
zauważyć swoistą licytację na to, kto swoją muzyczną karierę zaczął wcześniej i
jakim to talentem nigdy nie był. Eilish na tym tle jednak faktycznie jest
fenomenem. Młoda Amerykanka nie tylko wcześnie zaczynała, ale była już znana w
muzycznych kręgach. Gdy opublikowała naprawdę udany „Ocean Songs” miała
zaledwie 14 lat. Wydana w 2017 roku dziewięcio-utworowa EP-ka potwierdziła, że
Billie raczej nie będzie podążała za popowymi trendami, a raczej dąży to stworzenia
czegoś zupełnie swojego. Prawdziwym testem, jak zawsze, jest jednak pierwszy
album długogrający.
Ten pierwszy longplay na szczęście nie zawodzi. „When We All
Fall Asleep, Where Do We Go” jest jeszcze bardziej zróżnicowany niż „Don’t
Smile at Me”. Ta spora różnorodność to też największy atut wydawnictwa. Początek
płyty to eksperymenty z dość mocno wykręconą elektroniką. W tym przypadku w
uszy od razu rzuca się nieprzewidywalny i bardzo zmienny „bad guy”. Wszelkie
klaski wrzucone do utworu dodają mu ciekawego przyspieszenia i będą na pewno
świetnie wykorzystane na koncertach. Nie gorzej prezentują się „xanny” i „you
should see me in a crown”. W tym pierwszym kawałku świetnie wypada przeplatanie
agresywnej elektroniki z fragmentami, w których Billie zostaje sama z klawiszami
i po prostu pięknie śpiewa. Drugi wymieniony przeze mnie kawałek to z kolei,
bardzo imprezowa, oparta na świetnych syntezatorach propozycja trapowa.
Potem klimat robi się bardziej radiowo-piosenkowy. „all the
good girls go to hell” fragmentami, przypomina
trochę nagrania Amy Winehouse. Mamy również bardzo prosty, singlowy,
opowiadający o niespełnionej miłości „wish you were gay”. Wszystkie zabiegi w
tych kawałkach są przeprowadzone jednak tak, że utwór odbiera się jako właśnie prosty
i przyjemny, a nie jako prostacki. To zresztą w mojej opinii najlepiej opisuje
cały fenomen Billie Eilish. To w dużej części zwyczajnie dobrze skonstruowane
proste piosenki.
Na płycie nie brakuje również popisów wokalnych. Singlowy „when
the party’s over” to bardzo emocjonalna, dość mocno wyciszona propozycja z łamiącym
się głosem Billie i świetnymi klawiszami. W najbardziej rozbudowanym „love”
instrumentarium również zostało zaplanowane tak, że owszem jest słyszalne, ale
to Billie jest na pierwszym planie i zwyczajnie rządzi kompozycją. Album co
chwilę zmienia klimat i w tym przypadku to zdecydowanie to nie przeszkadza. Ot,
chociażby z jednej strony mamy przyjemny, nawiązujący brzmieniowo do „party
favor” kawałek „8”, a z drugiej mocno industrialowy „bury a friend”, który zresztą,
zdaniem artystki, jest wizytówką całego albumu.
29 marca 2019 roku mamy do czynienia z naprawdę ważnym
debiutem w świecie muzycznym. „When We All Fall Asleep, Where Do We Go” to
płyta dojrzała. Być może bardzo prosta i zwyczajnie niezła tekstowo, ale
świetnie skonstruowana pod kątem stricte muzycznym. Tutaj należy też wspomnieć
o bracie Billie - Finneasie, który w dużej mierze jest sprawcą całego
zamieszania. To on pisze i produkuje większość kompozycji. Największym atutem
wydawnictwa jest chyba to, że smakuje tak samo dobrze w momencie gdy słuchamy
jej w kawałkach, jak i gdy bierzemy się za nią w całości. Billie wkroczyła na
scenę z przytupem i pierwszy poważny test zaliczyła na piątkę.
OCENA: 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz