Na albumy zespołu Dead Can Dance muzyczny świat zawsze czeka
z zapartym tchem. Każda z płyt australijskiego projektu zaskakuje bowiem czymś
nowym i zabiera słuchaczy w nieznane dotychczas dźwiękowe rejony. Moje podróże
z wydawnictwami DCD do najłatwiejszych nigdy nie należały. Z każdą płytą grupy
muszę przez pewien czas się oswajać zanim wyrobię sobie o niej jakieś pozytywne
bądź negatywne zdanie. Nie inaczej było w przypadku dziewiątego studyjnego
krążka formacji. Tym razem muzycy zabierają nas na obrzędy Dionizosa, a więc
mitologicznego boga wina i płodności.
Wielki powrót kapeli Lisy Gerrard i Brendana Perry’ego
najlepiej opisuje tytuł krążka wydanego w 2012 roku. „Anastasis” (z greckiego
zmartwychwstanie), który został zaprezentowany 16 lat po swoim poprzedniku – „Spiritchaser”,
porywał niesamowitą różnorodnością osadzoną głównie w klimacie post-gotyckim. W
każdym z ośmiu utworów umieszczonych na tej płycie można było znaleźć elementy
składowe muzyki Dead Can Dance sprzed zawieszenia działalności. Teraz artyści
porwali się na jeszcze trudniejszą rzecz, a więc postanowili stworzyć pierwszy
w historii kapeli album koncepcyjny. „Dionysus” został podzielony na dwa akty,
na których zostały umieszczone odpowiednio trzy i cztery kompozycje.
Od samego początku muzycy za pomocą przeróżnych, rzadko spotkanych
instrumentów u innych wykonawców starają się nas wciągnąć w klimat ludowych
obrzędów. Atmosferę świetnie budują otwierające „ACT I: Sea Borne” fale oraz
bębny, które pomagają nam również wyobrazić sobie tańce plemion nad brzegiem
morza. Najmocniejszym punktem początkowego fragmentu są jednak smyczki
pojawiające się w dalszej części kompozycji znakomicie tworzące aurę tajemniczości
wokół zbliżającego się boga Dionizosa. „ACT I: Liberator of Minds” jest już
zdecydowanie mniej minimalistyczny. Zmierzamy w nim w stronę muzyki orientalnej,
której na „Dionysus” jest sporo. Pojawiają
się pierwsze okrzyki błyskawicznie przywodzące na myśl Beduinów znanych nam
dobrze z kultury arabskiej. Szereg instrumentów, które Brendan Perry zbierał
przed stworzeniem najnowszego krążka idealnie widać w kończącym pierwszy akt „ACT
I: The Dance of the Bacchantes”. To zdecydowanie najdynamiczniejsze i
najbardziej rozbudowane dzieło na całym wydawnictwie. Przez nieustanne okrzyki,
zawodzenie i zawołania momentalnie przed oczami maluje się plemienny krąg tworzony
przez ludzi, którzy chcą złożyć ofiarę swojemu bogu. Jeżeli ktoś chciałby
przenieść się myślami do czasów Dionizji to ta propozycja jest do tego
najlepszą pomocą.
Znikoma ilość wokali Lisy Gerrard i Brendana Perry’ego z
pierwszego aktu szybko zostaje nadrobiona w drugiej części albumu. Singlowy „ACT
II: Mountain” pokazuje, jak głosy wspomnianych artystów idealnie ze sobą
współgrają. Znów mamy sporo bębnów, i ponownie poruszamy się w klimacie
orientu. Trudno nie ulec wrażeniu, że szczególnie wokal Australijki idealnie się
do tej atmosfery dopasowuje. Gerrard na pierwszy plan wychodzi w kolejnym „ACT
II: The Invocation”. W tym utworze w końcu dostajemy również wyraźnie
zaakcentowane chórki, których do tej pory było jak na lekarstwo. Po utworze
Lisy swoją rolę wyraźnie musiał zaakcentować także Brendan, więc „ACT II: The
Forest” należy zdecydowanie do niego. Perry doskonale prowadzi dość lekką jak
na ten krążek kompozycję. Słyszalne są też cymbały, które na myśl przywodzić
mogą z kolei obrzędy zwane Bachanaliami. Album kończy „ACT II: The Psychopomp”
- jedyny tak hipnotyczny utwór na „Dionysus”. Co chwilę możemy tutaj usłyszeć
dźwięki kija deszczowego, odgłosy zwierząt oraz dźwięki przypominające
pogwizdywanie. Widać w nim także jak bardzo muzykom zależało na przedstawieniu
współgrania istoty człowieka z naturą.
Dead Can Dance kolejną płytą utwierdzają mnie w przekonaniu,
że ich muzykę trudno jest w jakikolwiek sposób zaszufladkować. Brendan Perry i
Lisa Gerrard ponownie stworzyli coś, za co nigdy wcześniej się nie brali i znów
efekt ich pracy jest naprawdę bardzo dobry. Przyczepić się można właściwie
tylko do znacznego ograniczenia roli Lisy w ostatecznym wyglądzie krążka, bo
tak naprawdę poza „ACT II: The Invocation” nie wychodzi ona przed szereg.
Artystom tak chętnie sięgającym do muzyki ludowej udało się jednakże wiernie przedstawić
klimat greckich obrzędów. Liczę na to, że przy dziesiątym, jubileuszowym krążku
australijski projekt zaserwuje nam coś jeszcze bardziej nieoczekiwanego.
OCENA: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz