W przypadku zespołu Candlemass mam spore wyrzuty sumienia.
Szwedzka kapela, w 2016 roku, miała okazję zagrać koncert na festiwalu w
Goleniowie, który jest położony bardzo blisko mojego rodzinnego Szczecina. Problem
polega na tym, że… wtedy jeszcze nie kojarzyłem takiej kapeli jak rzeczony
Candlemass i stwierdziłem, że nie będę się wybierał na pierwszy dzień
festiwalu. Z każdą kolejną przesłuchaną płytą formacji coraz bardziej
żałowałem, że nie chciało mi się ruszyć i
sprawdzić co ciekawego prezentują muzycy ze Sztokholmu. Najnowszy album
ową rozpacz jeszcze bardziej pogłębił.
„The Door to Doom” to album bardzo niespodziewany. Po
wydanym w 2012 roku „Psalms for the Dead”, Candlemass miał przecież skończyć z
wydawaniem długogrających wydawnictw. Sześć dni po premierze wspomnianego
jedenastego krążka od zespołu odszedł Robert Lowe, czyli wokalista, który nagrywał
z zespołem od „King of the Grey Islands”. Następnie na trasy i mininagrania do
kapeli dołączył wprawdzie Mats Leven, ale nic nie wskazywało na to, że Szwedzi
wrócą do nagrywania pełnowymiarowych albumów. Prawdziwy szok nastąpił jednak
później gdy okazało się, że Candlemass postanowił stworzyć coś dłuższego. W oświadczeniu
opublikowanym przez kapelę mogliśmy przeczytać, że do zespołu powraca Johan
Langquist, a więc wokalista, który nagrywał wraz z resztą zespołu legendarny,
debiutancki „Epicus Doomicus Metallicus”. - „Chcieliśmy odnaleźć naszą drogę do korzeni Candlemass, powrócić do
duszy i esencji zespołu. Johan Langquist jest z powrotem i mamy nadzieję, że to
da nam trochę nowej energii i znów napędzi serce domu” – pisali muzycy.
Czy „The Door to Doom” to faktycznie powrót do korzeni? W
moim odczuciu w znacznej mierze tak, ale muzycy nie zapomnieli również o tym,
co nagrywali na poprzednich albumach. Brzmieniowo już pierwszy „Splendor Demon
Majesty” brzmi równie podniośle co kawałki z „Epicus Doomicus Metallicus”.
Kawałek wzbogacony jest jednak nowocześniejszymi, symfonicznymi fragmentami. W
tym numerze inaczej niż 32 lata temu prezentuje się Langquist. Trudno nie
odnieść wrażenia, że wokalista śpiewa z dużo większym wyrachowaniem niż
wcześniej. Jeśli to kogoś zawiodło to nie ma się o co martwić, bo prawie
wszystkie kolejne numery są już we wszystkich elementach oparte na starej
stylistyce. „Under the Ocean” to kandydat numer jeden do umieszczenia na
debiutanckim wydawnictwie. Mamy spokojne, gitarowe otwarcie i oczekiwanie na uderzenie.
Klimat kompozycji buduje jednak fantastyczny, zawodzący wokal. Jest ciężko,
mrocznie i powolnie, ale z ogromną mocą.
Podobnie posępne i nastrojowe są także „Astorolus – The Great
Octopus” i „Black Trinity”. Pierwszy z wymienionych kawałków otwierają dźwięki
bębnów, po których następują liczne przyspieszenia i zwolnienia. Po jednym z
tych zwolnień następuje jednak punkt kulminacyjny, czyli gitarowe, bardzo
elektryczne wejście Tonnyego Iommiego. Gitarzysta Black Sabbath odegrał tutaj
kapitalną solówkę, która bez zaskoczenia jest jedną z najlepszych na całej
płycie. Równie elektryzujący jest początek wspomnianego „Black Trinity”. Po długim
intrze zanurzamy się w typowo doom metalowych dźwiękach. Trudno nie wspomnieć
przy okazji tego utworu o fantastycznym basie Leifa Edlinga, który jest świetny
we wszystkich kawałkach „The Door to Doom”, ale tutaj wyraźnie wychodzi przed
szereg.
Muzycy na swój dwunasty krążek postanowili wrzucić również
balladę. „Bridge of the Blind” początkowo brzmi jak typowy utwór do ogniska. Są
gitary i przyjemny wokal. Dobrym pomysłem było jednak zastosowanie melotronu,
który w niektórych momentach ciekawie urozmaica kawałek. Kompletnym
przeciwieństwem jest rozpędzony „Death’s Wheel”, który może konkurować z
otwierającym kawałkiem o miano najdynamiczniejszego numeru na albumie. Mimo
swojego tempa utwór, przez majestatyczność, również świetnie wpisuje się w
stylistykę „The Door of the Doom”.
Końcówka płyty to kwintesencja doom metalowego klimatu. W „House
of the Doom” nastrój budują dzwony oraz deszcz. Mamy również lekki powiew
świeżości w postaci kilku zagrywek symfonicznych, które zostały zrobione lepiej
niż w przypadku „Splendor Demon Majesty”. Całość kończy najbardziej rozbudowany
i dobrze podsumowujący całą płytę „The Omega Circle”. Mamy w nim zarówno fantastyczne
popisy Johanssona i Bjorkmana, jak i kolejną świetną partię wokalną.
Muzycy Candlemass zrobili wszystko aby „The Door to Doom”
przypominał debiutanckie wydawnictwo. Powrót wokalisty, zaprojektowanie
praktycznie identycznej okładki i brzmieniowe nawiązania. Te wszystkie zabiegi
zostały zrobione jednak z głową. Artyści nie nagrali drugiej identycznej płyty,
ale krążek, który brzmi bardzo świeżo nawet w 2019 roku.
OCENA: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz