Rammstein to grupa, o której już chyba zawsze będzie głośno.
Niemieccy muzycy tak starannie opracowali swój agresywny wizerunek, że zaraz po
kolejnych premierach, utwory czy teledyski formacji oglądają słuchacze
kompletnie nie zainteresowani jej twórczością. Zespołowi trzeba jednak oddać
to, że na polskim i światowym rynku wydawniczym odgrywają istotną rolę i tworzą
albumy, które w większości momentów zdecydowanie się bronią. A jak jest z płytą,
na którą fani czekali blisko 10 lat?
Grupa założona przez Richarda Kruspe tak bardzo ociągała się
z wydaniem siódmego studyjnego albumu, że słuchacze mogli się zastanawiać czy
nowe wydawnictwo kiedykolwiek powstanie. Poprzedni krążek, który wyszedł spod
rąk R+ został przyjęty dość chłodno. „Liebe ist fur alle da” poza głośnym i
dość skandalicznym „Pussy” zbyt dużej furory nie zrobił. W międzyczasie
mieliśmy jeszcze wątpliwej jakości kiczowaty solowy projekt Tilla Lindemanna.
Nowy album miał zatem przynieść kapeli z Berlina nową jakość i sprawić, że o
zespole będzie się mówiło jeszcze więcej niż wcześniej.
Rammstein burzę wokół dzieł z nowej płyty wywołał już
pierwszym singlem. W kawałku „Deutschland” muzycy przedstawili historię
Niemiec. Jest przemierzanie lasu po bitwie w Lesie Teutoburskim, jest historia
rakiety V2, jest wieszanie czterech bardzo symbolicznych więźniów. To wszystko
zaowocowało licznymi wnioskami o usunięcie teledysku i, zgodnie z założeniami, przysporzyło
muzykom jeszcze większej popularności. Muzycznie jest prosto i bardzo
klasycznie dla niemieckiej kapeli. Mamy dość wyrazisty, ciężki riff i mocny
akcent klawiszowy. Brzmi to trochę tak, jakby członkowie grupy kolejny raz nam
się na dzień dobry przedstawiali. Chwilę później dostajemy „Radio”, które przez
kolejny chwytliwy refren zdecydowanie może aspirować do miana najbardziej
przebojowych kompozycji na „Rammstein”. Przyciągający syntezator i bardzo
charyzmatyczny wokal Lindemanna to sprawdzony duet i w tym wypadku również
wypadł on świetnie. Znacznie bardziej ponuro robi się w „Zeig Dich”. Trzecia
propozycja podana jest w asyście kościelnych chórów tworzących znakomity wstęp
do potężnego wejścia. Pochwalić za ten numer trzeba przede wszystkim gitary
Kruspe, Landersa i Riedela, które dominują przez większość utworu. Jak to na R+
przystało, musieli również zadziwić muzycznie. „Auslander” to wręcz dyskotekowa
piosenka z transowym rytmem. Klasyką industrialu jest natomiast „Sex”, który
Rammstein grał już wcześniej na koncertach, ale teraz zdecydowanie go przearanżował.
Potężne uderzenia perkusji, wyraziste gitary i przerażający wokal – trzy elementy,
które u industrialowych twórców jak R+ czy Marilyn Manson muszą się znaleźć.
Drugą połowę płyty otwierają najmocniejsze utwory na
albumie. „Puppe” rozpoczyna się bardzo delikatnie i jest okraszone cichutkim
głosem Lindemanna. Kompozycja z ballady przeradza się jednak w jedno z
najbardziej agresywnych dzieł grupy. Szczerze mówiąc to nie pamiętam kiedy Till
z taką wściekłością i opętaniem wykrzykiwał z siebie kolejne słowa tekstu.
Świetnie zbudowany jest również „Was Ich Liebe”. Z jednej strony mamy tutaj dużo
elektronicznego industrialu, ale z drugiej świetne zastosowanie dodających
klimatu gitar akustycznych. Na wydawnictwie znalazło się również miejsce dla
krótkiej ballady. „Diamant” urzeka delikatnymi gitarami, bardzo łagodnym, tym
razem, wokalem Lindemanna i minimalistycznymi smyczkami pojawiającymi się w
środkowej fazie utworu. Spore pole do popisu zajmującemu się klawiszami „Flake”,
muzycy pozostawili w „Weit Weg”. Wiele elektronicznych dźwięków z tego numeru przywodzi
na myśl lata osiemdziesiąte. Gorzej wypada natomiast sama końcówka płyty. „Tatoo”
otwiera ciekawy riff, ale potem kompozycja bardzo się rozmywa i za bardzo nie
zapada w pamięć. „Halloman” to z kolei taka zwykła propozycja na zakończenie.
Rammstein kończy płytę bez żadnego przytupu, a raczej najmniej wyróżniającym
się kawałkiem na całym wydawnictwie.
Rammstein przez te 10 lat za bardzo się nie zmienił. To
wciąż świetna grupa z własnym, bardzo prostym, ale i jednocześnie
charakterystycznym stylem. Siódme wydawnictwo należy z całą pewnością do jednych
z najlepszych dzieł w dyskografii zespołu. Płytą, mimo gorszej końcówki, bardzo
trudno się znudzić. Momentami jest mocno, a gdy trzeba to nawet wręcz
dyskotekowo. Oby na następną płytę R+ nie trzeba było czekać kolejnych dziesięciu
lat.
OCENA: 8.5/10
Świetna recenzja!
OdpowiedzUsuń