Wszystko rozpoczęło się niezwykle prosto. Płyta została
nazwana po prostu „David Bowie”. Dzisiaj
rozpoczynamy cykl z dyskografią niedawno zmarłego wielkiego artysty.
Debiutanckiego albumu Brytyjczyka zdecydowanie nie można uznać za sukces
komercyjny. Jego światowa kariera zaczęła się właściwie od „Space Odity”. Nie
ulega jednak wątpliwości, że pierwszy longplay to również porcja bardzo dobrej
muzyki.
Gdy David Bowie nagrywał swój pierwszy krążek nie miał
ukończonych nawet dwudziestu lat. Nie przeszkadzało mu to w wielkim
eksperymentowaniu, z którego świetnie go znamy. Pierwszym kawałkiem w
dyskografii Bowiego jest „Wujek Artur”. Z pozoru prosty, wiejski utwór country,
ale jednak zawierający ciekawą partię klawiszową. Bajkowo robi się w „Sell Me a
Coat”. Nastroju dodaje mu przede wszystkim młody, ale już perfekcyjny głos
Davida oraz klimatyczne smyczki. W „Rubber Band” przenosimy się na początek lat
sześćdziesiątych. Saksofon i orkiestracja natychmiastowo wywołują uśmiech. W podobnym stylu utrzymany jest „Love You
Till Tuesday”. Na sentymentalne, smutne
longplaye w karierze Bowiego przyjdzie jeszcze czas. W „There is a Happy Land”
pierwszy raz tak wyraźnie na pierwszy plan wychodzi wokal. Jak na dwadzieścia
lat, naprawdę przyzwoita ballada. Sporo Beatlesowych dźwięków możemy usłyszeć w
„We Are Hungry Men”. Kolejny raz znakomicie wykorzystane są możliwości
orkiestry. „When I Live My Dream” to kompozycja dla marzycieli. Numer jest
rozbujany dzięki świetnie wykorzystanym cymbałkom. W „Little Bombardier” Bowie
świetnie operuje głosem. W niektórych momentach śpiewa zdecydowanie mocniej.
Znów bardzo dobrze prezentuje się saksofon. Kawałki „Silly Boy Blue” i „Come
and Buy My Toys” nigdy mi się zbytnio nie podobały. Ciężko je nazwać
zapychaczami, ale lepiej jakby na „David Bowie” ich zabrakło. Oryginalny jest
niewątpliwie „Join the Gang” szczególnie zadziwiają dźwięki użyte w końcówce numeru.
Oprócz tego znów dobrze wypadają klawisze. To zdecydowanie, zaraz po wokalu,
najmocniejsza strona tej płyty. W „She’s got Medals” Bowie opowiada nam świetną
historyjkę przy pięknych dźwiękach harmonijki ustnej. Album kończy przedziwny
„Please Mr. Gravedigger”. Na początku mamy do czynienia z mrocznym klimatem, a
w dalszej części utworu David śpiewa w towarzystwie dźwięków strumyka.
Nie ukrywam, że nie
jest to moja ulubiona płyta Bowiego aczkolwiek bardzo chętnie do niej wracam.
Debiutancki longplay wielkiego rockowego króla trwa zaledwie 37 minut. „David
Bowie” zawiera głównie kawałki pop-rockowe, ale możemy znaleźć tam też sporo
rocka psychodelicznego. Ludzie słuchając
tych czternastu utworów kilkadziesiąt lat temu mogli mieć świadomość, że
nadchodzi artysta wybitny.
OCENA : 7/10
Ostatnio ciągle David Bowie u ciebie. Będziesz prowadził dyskografię chronologicznie czy w inny sposó? Pierwszy album jest nagrany trochę amatorsko, jak to zazwyczaj bywa w przypadku pierwszych albuumów. Jednak jest on dobry. Czekam na kolejne recki. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńRacja, zdecydowanie ciężko mi zapomnieć o Davidzie... Cykl będzie prowadzony chronologicznie, daje to możliwość opisywania również wydarzeń z życia artysty. Pozdrawiam również!
UsuńMoże załóż zakładkę Bowie, do której po kilku tygodniach będziesz wrzucał kolejne recenzje
OdpowiedzUsuń