Dzieci,
które rodziły się przy ostatnim albumie Faith No More, dzisiaj są już dorosłe.
To niewiarygodne, że na nowe wydawnictwo musieliśmy czekać tak długo. W 30 lat
muzycy z Ameryki wydali siedem krążków. Trzeba przyznać, że są bardzo leniwi.
Parę lat temu zgodnie twierdzili, że nic nowego Faith No More już nie zagra,
ale nagle (jak pięknie) im się zachciało.
Amerykanów
zbyt często nie słucham, jednak mam do nich ogromny szacunek i na nowy album
czekałem z niecierpliwością. Jakby nie było, jest to pierwsza premiera
jakiejkolwiek płyty FNM w moim życiu. Album otwiera marszowy kawałek pełniący
funkcję intro. Utwór znakomicie wprowadza i nastraja słuchacza. Drugi numer w
kolejności to po prostu arcydzieło. Bardzo mocna, żwawa, wpadająca w ucho
propozycja z porządną solówką i fantastyczną narracją Pattona. Palce lizać.
Kawałek bardzo szybko pnie się w górę na mojej liście przebojów. Słabsze jest
„Sunny Side Up”. Szczerze mówiąc, czekałem aż ten utwór się skończy. Po prostu
mnie nudził i w ogóle go nie czuję. Zdecydowanie nieudana, nie mająca w sobie
nic szczególnego ballada. Na szczęście to jedyny słaby moment na nowym
wydawnictwie. „Seperation Anxiety” przywołuje skojarzenia z FNM sprzed
dwudziestu lat. Propozycją trochę nerwowa i pokazująca, że Amerykanie dobrze
czują się w metalu alternatywnym. Bardzo zaciekawił mnie „Cone of Shame”.
Wspaniały riff gitarowy i niesamowity głos Pattona to zdecydowanie
najmocniejsze strony „Sol Invictus”. Wściekły wokal w piątej propozycji może
powalić każdego. Druga połowa płyty zaczyna się od kombinacyjnego „Rise of the
Fall”. Numer zawiera niesamowity refren i charyzmę. Dla mnie to po prostu
udoskonalony, a raczej bardzo udoskonalony! „Sunny Side Up”. „Black Friday” różni się od reszty piosenek
tym, że jest zbudowany na dźwiękach akustyka. Napięcie rośnie z kolejnymi
sekundami tej kompozycji. Następnym faworytem z tego albumu jest
„Motherfucker”. Chwytliwa linia melodyczna i fantastycznie zastosowane chórki
sprawiają, że sześć minut mija niespodziewanie szybko. Wielkie brawa za ten
numer! Przez całą recenzję nie chwaliłem perkusji Marka Bordina, ale w
„Matadorze” przeszedł samego siebie. Ciężko opisać to, co on robi z garami w
tym kawałku. Na dokładkę wokal Pattona, który zwala z nóg (jak w prawie każdej
kompozycji). Troszkę nie rozumiem ostatniego utworu na tym krążku. Wyraźnie
widać, że twórcy nie chcieli być monotematyczni i na koniec zarzucili nam
luźniejszą i słodką melodyjkę.
Mimo dwóch
słabszych utworów na „Sol Invictus” oceniam siódme wydawnictwo Faith No More
bardzo wysoko. Kapitalna płyta, niesamowity powrót. Szczególnie polecam
„Superhero”, „Matadora” i „Motherfuckera”, ale warto przesłuchać calutki
krążek. Muzycy FNM tą płyta uświadomili mi, że słuchałem ich zdecydowanie za
rzadko. Kandydat do piątki najlepszych albumów tego roku.
OCENA: 8,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz