Po czterech latach ponownie nadszedł ten moment. Czas zabrać
się za ocenę nowej płyty Jacka White’a. Jeśli czytaliście moją recenzję
„Lazaretto”, to z pewnością nie muszę Wam pisać jak bardzo nurtowało mnie
pytanie: „Co Jack zaserwuje nam na najnowszej płycie?”. Artysta z Detroit
postanowił powspominać dawne czasy i nagrać album w warunkach podobnych do
tych, w których tworzył muzykę mając kilkanaście lat. „Boarding House Reach”
miał więc od początku być krążkiem nietypowym. Na samym wstępie mogę Wam już
zdradzić, że drugiego nawet podobnego albumu raczej już nie usłyszycie.
Jack zdecydował, że chce zrewolucjonizować nie tylko swoją,
ale i też całą alternatywną muzykę. Postanowił, że nie nagra kolejnego typowego
dla siebie albumu, a krążek całkowicie niepowtarzalny. Główną zmianą w procesie
twórczym Amerykanina miało być zastąpienie pisania części na kolejne
instrumenty po prostu myśleniem o tych utworach w swojej głowie. White nie
ukrywał, że wzoruje się w tym aspekcie na innym rewolucjoniście – Michaelu Jacksonie.
Pierwszy singiel, który otwiera trzecie wydawnictwo muzyka z Detroit, od razu
zaskakuje. Syntezatorowy wstęp to w pewnym sensie wejście do zupełnie innego, „nieJackowego”
świata. W towarzystwie powolnych dźwięków, z urokliwą perkusja na czele,
przemieszczamy się do zdecydowanie bardziej żwawego refrenu. W pewnym momencie
pojawia się też przyjemny, dobrze pasujący do klimatu utworu damski wokal. W „Why
Walk a Dog” wydaje się, że również nagle się rozpędzimy, ale White postanowił,
że akurat ten kawałek cały będzie spokojny i romantyczny. Znów mamy tutaj sporo
elektroniki i lepszy fragment gitarowy. Może jakiejś parze zdarzy się nawet
przy nim zatańczyć wolny taniec? Początek „Corporation” zwiastował, że będzie
to kawałek typowy dla twórczości Amerykanina. Jednak po hałaśliwym wstępie
pojawiają się bongosy, które dość mocno odmieniają tę kompozycję. Całość
generalnie utrzymana jest w klimacie muzyki fusion. Co chwilę możemy usłyszeć
krzyki Jacka oraz świetne zagrywki gitarowe. Zdecydowanie to jeden z
najbardziej nieprzewidywalnych utworów jakie ostatnio słyszałem. Można napisać,
że to jeden wielki eksperyment. Pod czwórką mamy króciutki przerywnik - monolog
Stonekinga, który świetnie nadawałby się jako element ścieżki filmowej. Chwilę później wracamy jednak do
elektronicznych wariacji. Po świetnym, kombinacyjnym wstępie „Hypermisophoniac”
urzekł mnie ciekawym połączeniem klawiszy i dość surowej gitary.
Przez sporą część
płyty wyraźnie brakowało mi kawałka, dzięki któremu Jack będzie mógł szaleć na
koncertach. Taki numer na szczęście możemy znaleźć zaraz po próbie rapowania w „Ice
Station Zebra”. „Over and Over and Over” to propozycja stworzona jeszcze na
potrzeby repertuaru The White Stripes. Trzeba przyznać, że słychać to właściwie
od samego początku. Nie ma w nim zbyt wielu udziwnień, tylko porządne, rockowe
granie. Poza gitarami pochwalić muszę świetną perkusję i niezłe wykorzystanie
chórków. Fantastyczną, chyba najlepszą na całej płycie solówkę mamy natomiast w
bardzo klimatycznym numerze umieszczonym pod dziewiątką. Kilka razy
przesłuchiwałem ten rozbudowany, syntezatorowy kawałek aby jakoś go Wam
szczegółowo opisać, ale stwierdziłem, że nie ma to zbyt dużego sensu.
Wsłuchajcie się po prostu w znakomitą gitarę na „Respect Comander”. Od „Ezmeralda
Stelas the Show” Jack zwalnia i stara się trochę ostudzić emocje po poprzednich
kompozycjach. Jest delikatnie, a gdyby było trochę cieplej to w towarzystwie
tych dźwięków można byłoby położyć się na łące i rozmarzyć. W „Get in the Mind
Shaft” artysta najpierw serwuje nam bardzo poruszający wstęp, a potem
przechodzi w klimaty rodem z twórczości grupy Daft Punk. Energetyczny, funkowy,
i mocno wyróżniający się na tle płyty kawałek. Kobiecy głos Esther Rose
świetnie prezentuje się także w „What’s Done is Done”. Ponownie jest balladowo z
przyjemnymi organami Hammonda Anthony’ego Brewstera. Na zakończenie mamy numer,
który mnie całkowicie wyciszył. W towarzystwie klawiszy Jack opowiada nam
bajeczkę do snu. Świetny pomysł na zamknięcie tak dziwnego krążka.
Szczerze mówiąc, single, które promowały album nie bardzo
mnie do siebie przekonywały. Jednak po wysłuchaniu kilkakrotnie całej płyty
muszę powiedzieć, że wszystko na niej pięknie gra. Gitar jest co prawda trochę
mniej niż na poprzednich płytach, ale mamy za to częściej świetnie używany
syntezator czy klawisze. Owszem jest to płyta bardzo oryginalna i nie zdziwię
się jak wielu słuchaczom kompletnie nie przypadnie ona do gustu. Moim zdaniem
Jack spróbował tu czegoś innego i zrobił to w swój mistrzowski sposób. Czegoś
takiego, nawet po nim, się nie spodziewałem.
OCENA: 9/10
Widziałem, że w internecie powstało dużo recenzji o nowej płycie. Mi się wydaje, że tak jak mówisz jest ona piękna i zupełnie różna od pozostałych. Przez to jest piękna. Pozdrawiam. Konrad.
OdpowiedzUsuń