piątek, 23 marca 2018

Sto trzydziesta czwarta recenzja: Jack White inny niż zwykle


Po czterech latach ponownie nadszedł ten moment. Czas zabrać się za ocenę nowej płyty Jacka White’a. Jeśli czytaliście moją recenzję „Lazaretto”, to z pewnością nie muszę Wam pisać jak bardzo nurtowało mnie pytanie: „Co Jack zaserwuje nam na najnowszej płycie?”. Artysta z Detroit postanowił powspominać dawne czasy i nagrać album w warunkach podobnych do tych, w których tworzył muzykę mając kilkanaście lat. „Boarding House Reach” miał więc od początku być krążkiem nietypowym. Na samym wstępie mogę Wam już zdradzić, że drugiego nawet podobnego albumu raczej już nie usłyszycie.

Jack zdecydował, że chce zrewolucjonizować nie tylko swoją, ale i też całą alternatywną muzykę. Postanowił, że nie nagra kolejnego typowego dla siebie albumu, a krążek całkowicie niepowtarzalny. Główną zmianą w procesie twórczym Amerykanina miało być zastąpienie pisania części na kolejne instrumenty po prostu myśleniem o tych utworach w swojej głowie. White nie ukrywał, że wzoruje się w tym aspekcie na innym rewolucjoniście – Michaelu Jacksonie. Pierwszy singiel, który otwiera trzecie wydawnictwo muzyka z Detroit, od razu zaskakuje. Syntezatorowy wstęp to w pewnym sensie wejście do zupełnie innego, „nieJackowego” świata. W towarzystwie powolnych dźwięków, z urokliwą perkusja na czele, przemieszczamy się do zdecydowanie bardziej żwawego refrenu. W pewnym momencie pojawia się też przyjemny, dobrze pasujący do klimatu utworu damski wokal. W „Why Walk a Dog” wydaje się, że również nagle się rozpędzimy, ale White postanowił, że akurat ten kawałek cały będzie spokojny i romantyczny. Znów mamy tutaj sporo elektroniki i lepszy fragment gitarowy. Może jakiejś parze zdarzy się nawet przy nim zatańczyć wolny taniec? Początek „Corporation” zwiastował, że będzie to kawałek typowy dla twórczości Amerykanina. Jednak po hałaśliwym wstępie pojawiają się bongosy, które dość mocno odmieniają tę kompozycję. Całość generalnie utrzymana jest w klimacie muzyki fusion. Co chwilę możemy usłyszeć krzyki Jacka oraz świetne zagrywki gitarowe. Zdecydowanie to jeden z najbardziej nieprzewidywalnych utworów jakie ostatnio słyszałem. Można napisać, że to jeden wielki eksperyment. Pod czwórką mamy króciutki przerywnik - monolog Stonekinga, który świetnie nadawałby się jako element ścieżki filmowej.  Chwilę później wracamy jednak do elektronicznych wariacji. Po świetnym, kombinacyjnym wstępie „Hypermisophoniac” urzekł mnie ciekawym połączeniem klawiszy i dość surowej gitary.

Przez sporą część płyty wyraźnie brakowało mi kawałka, dzięki któremu Jack będzie mógł szaleć na koncertach. Taki numer na szczęście możemy znaleźć zaraz po próbie rapowania w „Ice Station Zebra”. „Over and Over and Over” to propozycja stworzona jeszcze na potrzeby repertuaru The White Stripes. Trzeba przyznać, że słychać to właściwie od samego początku. Nie ma w nim zbyt wielu udziwnień, tylko porządne, rockowe granie. Poza gitarami pochwalić muszę świetną perkusję i niezłe wykorzystanie chórków. Fantastyczną, chyba najlepszą na całej płycie solówkę mamy natomiast w bardzo klimatycznym numerze umieszczonym pod dziewiątką. Kilka razy przesłuchiwałem ten rozbudowany, syntezatorowy kawałek aby jakoś go Wam szczegółowo opisać, ale stwierdziłem, że nie ma to zbyt dużego sensu. Wsłuchajcie się po prostu w znakomitą gitarę na „Respect Comander”. Od „Ezmeralda Stelas the Show” Jack zwalnia i stara się trochę ostudzić emocje po poprzednich kompozycjach. Jest delikatnie, a gdyby było trochę cieplej to w towarzystwie tych dźwięków można byłoby położyć się na łące i rozmarzyć. W „Get in the Mind Shaft” artysta najpierw serwuje nam bardzo poruszający wstęp, a potem przechodzi w klimaty rodem z twórczości grupy Daft Punk. Energetyczny, funkowy, i mocno wyróżniający się na tle płyty kawałek. Kobiecy głos Esther Rose świetnie prezentuje się także w „What’s Done is Done”. Ponownie jest balladowo z przyjemnymi organami Hammonda Anthony’ego Brewstera. Na zakończenie mamy numer, który mnie całkowicie wyciszył. W towarzystwie klawiszy Jack opowiada nam bajeczkę do snu. Świetny pomysł na zamknięcie tak dziwnego krążka.

Szczerze mówiąc, single, które promowały album nie bardzo mnie do siebie przekonywały. Jednak po wysłuchaniu kilkakrotnie całej płyty muszę powiedzieć, że wszystko na niej pięknie gra. Gitar jest co prawda trochę mniej niż na poprzednich płytach, ale mamy za to częściej świetnie używany syntezator czy klawisze. Owszem jest to płyta bardzo oryginalna i nie zdziwię się jak wielu słuchaczom kompletnie nie przypadnie ona do gustu. Moim zdaniem Jack spróbował tu czegoś innego i zrobił to w swój mistrzowski sposób. Czegoś takiego, nawet po nim, się nie spodziewałem.
OCENA: 9/10


1 komentarz:

  1. Widziałem, że w internecie powstało dużo recenzji o nowej płycie. Mi się wydaje, że tak jak mówisz jest ona piękna i zupełnie różna od pozostałych. Przez to jest piękna. Pozdrawiam. Konrad.

    OdpowiedzUsuń