Wydany w 1990 roku „No Prayer for the Dying” rozpoczął nowy
rozdział w historii Iron Maiden. Od premiery ósmego wydawnictwa w muzyce
Brytyjczyków zmieniło się sporo, ale wciąż od razu dało się wyczuć, że kolejne
kawałki na pewno są tworzone przez Harrisa, Dickinsona i spółkę. „Fear of the
Dark”, którym zajmiemy się dzisiaj to natomiast pierwszy krążek, za który
kompozycyjnie odpowiada bardzo ciepło przyjęty przez fanów Janick Gers. Czy
muzyk polskiego pochodzenia namieszał trochę w twórczości Żelaznej Dziewicy?
Pierwszymi poważnymi zmianami, jakie muzycy poczynili
tworząc swoje dziewiąte wydawnictwo było znaczne wydłużenie albumu. Wcześniej
krążki Brytyjczyków trwały zazwyczaj około 40 minut. Tym razem Iron Maiden
zaserwowali nam wydawnictwo, które nie dość, że miało 12 numerów, to jeszcze
trwało prawie godzinę. Biorąc pod uwagę fakt, iż na poprzednich płytach
zdarzały się im utwory, które brzmiały jak płytowe zapychacze, ruch ten można
uznać za bardzo ryzykowny. Poza tym widać, że dla artystów na „Fear of the
Dark” niesamowicie ważna była warstwa tekstowa. Moim zdaniem, jak dotąd, kapela
nie nagrała płyty podobnie zaangażowanej w tak szeroki wachlarz tematów. Już
pierwszy, niezwykle agresywny „Be Quick or Be Dead” opowiada o nieuczciwych
urzędnikach oraz pokazuje nam smutną prawdę o tym, że należy być sprytnym i szybkim,
bo inaczej w ekspresowym tempie można stać się martwym. Poza świetnym tekstem
mamy tutaj także galopujący riff, fantastyczną perkusję oraz przepełniony
zawiścią wokal Dickinsona. Zdecydowanie mniejsze emocje wywołuje u mnie zawsze „From
Here to Eternity”. Szczególnie początek drugiej kompozycji brzmi znacznie
delikatniej. Wokal Bruce’a jest tutaj zdecydowanie inny, może przez to, że
tekst nie jest tutaj aż tak ostry jak w przypadku pierwszego numeru. Nawiązujący
do wojny w Zatoce Perskiej „Afraid to Shoot Strangers” to pierwszy rozbudowany
kawałek na „Fear of the Dark”. Otwierają go delikatnie szarpane struny gitary
oraz łagodny Bruce. Można jednak wyczuć, że za chwilę nastąpi potężne
uderzenie. Jednakże jest to uderzenie inne niż te, do których Iron Maiden nas
przyzwyczaili. Utwór rozkręca się stopniowo, a szalone tempo mamy właściwie
dopiero w samej końcówce. Ten numer idealnie nadawałby się na zamknięcie płyty,
ale… no właśnie, wszyscy wiemy jaka kompozycja znajduje się na końcu tego
wydawnictwa. Umieszczony pod czwórką bardzo melodyjny „Fear is the Key” zawsze
przywoływał mi skojarzenia z „Perfect Strangers” grupy Deep Purple. Zwłaszcza patrząc
na stronę wokalną można odnieść wrażenie, że Dickinson mógł lekko inspirować
się Ianem Gillanem. Spory problem mam z „Childhood’s End”. Propozycja
rozpoczyna się monumentalnie i wydawać by się mogło, że po takim początku może
to być coś wielkiego. Niestety potem muzycy trochę przekombinowali i
postanowili zbyt wiele razy przepleść delikatne i mocniejsze fragmenty
kompozycji. Po chwili jednak wybrzmiewa utwór, który zawsze będzie miał pewne
miejsce w zestawieniu moich ulubionych dzieł Żelaznej Dziewicy. „Wasting Love”
to przepiękna ballada z fenomenalnym, jednym z najlepszych w historii grupy refrenem.
Na wyżyny swoich umiejętności wokalnych wspina się tutaj Dickinson. Trudno nie
wspomnieć także o kolejnej świetnej partii basowej.
Potem przychodzi dość
dziwny moment na dziewiątej płycie Brytyjczyków. Przez 20 minut muzycy serwują
nam pięć utworów, z których żadnego nie można nazwać do końca udanym. W każdym
z nich wyróżnia się co innego. „The Fugitive” to kolejny popis perkusyjny Nicko
McBraina. W „Chains of Misery” wraca wciągająca agresja wokalna Dickinsona. „The
Apparition” i „Judas Be My Guide” są z kolei po prostu poprawnymi numerami w
wykonaniu Iron Maiden, ale nie porywają w przeciwieństwie do większości
propozycji. Najsłabiej prezentuje się „Weekend Warrior”, sielankowa propozycja,
która kojarzy się z ostatnimi płytami Chrisa Cornella. Niestety nie jest to tak
udane jak w przypadku byłego wokalisty Soundgarden. Wydaje mi się, że lepiej
byłoby tu wrzucić dwa porządne kawałki i skrócić troszkę album niż na siłę przetrzymywać
słuchaczy przed wielkim zakończeniem. Tytułowa propozycja to po prostu kwintesencja
geniuszu Iron Maiden i jeden z najwybitniejszych dzieł stworzonych przez Steve’a
Harrisa. Kawałek rozpoczynają romantyczne, nastrojowe dźwięki i szept
Dickinsona. Potem z wielką siłą przechodzimy do następnych części utworu,
rozpędzamy się i szalejemy razem z całą kapelą, która gra po mistrzowsku. Do
dziś wykonanie „Fear of the Dark” na koncercie we Wrocławiu pozostaje moim
najlepszym koncertowym wspomnieniem.
Z ocenieniem „Fear of the Dark” zawsze miałem spory problem.
Z jednej strony znajdują się tu dwa bajeczne, kapitalne utwory, ale z drugiej
należy przyznać, że to krążek bardzo nierówny. Szczególnie kawałki po „Wasting
Love” mogą nudzić słuchaczy nie pałających do Iron Maiden jakąś wielką miłością.
Dziewiąte wydawnictwo Brytyjczyków jest jednak kolejnym dobrym krążkiem w ich
dyskografii. Janick Gers współtworząc „Be Quick or Be Dead”, „Fear is the Key”
oraz „Wasting Love” wypadł świetnie. Rewolucji w muzyce Żelaznej Dziewicy zatem
nie było. Ta rewolucja przyszła trochę później, ale o tym już w kolejnej części
podróży z muzyką Iron Maiden.
OCENA: 7.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz