Editors to grupa, która wywołuje u mnie bardzo rożne emocje.
Z jednej strony wielką przyjemność sprawia mi słuchanie ich dwóch pierwszych
post punkowych albumów, a z drugiej niezbyt podchodzi mi ich nowe,
delikatniejsze, synthpopowe granie. Członkowie zespołu, na długo przed premierą
„Violence”, mówili, że najnowsze wydawnictwo ma być połączeniem mocniejszego
uderzenia z pierwszych płyt z subtelnością ostatnich krążków. Zapowiedzi były
więc obiecujące, ale czy rzeczywiście jest nad czym się zachwycać?
Muzycy chyba sami byli rozdarci przed wybraniem drogi, którą
mają podążyć na swoim szóstym albumie. Lider kapeli, Tom Smith, stwierdził, że
wcześniej trudno było znaleźć zespołowi równowagę między brutalnością i
delikatnością. Zadanie pomocy połączenia Editors swoich dwóch odmiennych stron
powierzono Blanck Mass, który od kilku lat świetnie sprawdza się jako
twórca agresywniejszej muzyki elektronicznej. Wstęp i tytuł otwierającego
utworu nie mogą nie budzić skojarzeń z grupą Coldplay. Editors od samego
początku starają się nas uwodzić łagodnymi dźwiękami i charakterystycznym
wokalem Toma Smitha. Problem w tym, że po wstępie dzieje się bardzo niewiele i
mimo tego, że numer trwa niecałe cztery minuty, to szybko zacząłem sprawdzać
kiedy rozpocznie się druga kompozycja. Na szczęście w „Hallelujah (So Low)” do
ciekawego wokalu dołącza już niezła warstwa instrumentalna. Industrialny klimat
kawałka świetnie komponuje się z chórkami wstawionymi w różnych miejscach. Jest
dużo bardziej chwytliwie, momentami słychać tę brutalność, o której muzycy
mówili przed wydaniem krążka. Na pochwałę zasługuje także bardzo dobra partia
perkusyjna Eda Lay’a. Kolejną zmianę mamy w propozycji tytułowej. „Violence”
rozpoczyna się od elektronicznych dźwięków i pulsującego rytmu. Następnie
wchodzimy w trochę bardziej podniosłą cześć utworu, w której pole do popisu ma
Smith. Artyści z Birmingham intrygująco rozbudowali ten kawałek. Udało im się
mnie zaciekawić na tyle, że pomimo faktu iż jest to najdłuższa kompozycja na
albumie to, w przeciwieństwie do „Cold”, mija mi w ekspresowym tempie. „Darkness
at the Door” znów możemy skojarzyć z Coldplay. Jest skocznie, wesoło, ale mniej
ciekawie muzycznie niż chociażby w dwóch poprzednich fragmentach. Mieszankę
starszych i nowszych płyt możemy za to wyraźnie usłyszeć w „Nothingness”. Aranżacja
tego utworu należy do jednych z najlepszych na albumie, ale tutaj dużo gorzej
wypada Smith, który w pewnym momencie przynudza swoim wokalem. Interesująca
historia wiąże się z szóstym w kolejności „Magazine”. Utwór został nagrany już
dużo wcześniej i mógł zostać opublikowany na poprzedniej płycie, ale muzycy
stwierdzili, że dopiero teraz jest wystarczająco dopracowany aby pokazać go
światu. W tekście mamy wyraźny sprzeciw wobec władzy oraz postępującemu
materializmowi. Znów bardzo dobrze wypada zastosowanie chórków, podobać może
się także gitara Justina Lockley’a. W „No Sound but the Wind” w końcu mamy
wyraźnie słyszalne klawisze. Na początku kompozycji są one praktycznie
niesłyszalne. Potem jednak, wraz z wokalem, wychodzą na pierwszy plan i tworzą
znakomitą atmosferę. Do delikatności siódmego numeru w „Counting Spooks”
dochodzi mocniejsza warstwa elektroniczna. Wszystkiemu wciąż dowodzi jednak
wokal, który dominuje na końcu szóstego albumu Brytyjczyków. Ostatni „Belong”
to minimalistyczna kompozycja idealna na zakończenie. W ponad sześciominutowym
utworze otrzymujemy pasaż poruszających dźwięków oraz świetną wokalną końcówkę
lidera kapeli.
Do najnowszego krążka Editors przekonuję się z każdym
kolejnym odsłuchem. Muszę przyznać, że po „pierwszym razie” z „Violence” moje
wrażenia nie były najlepsze. Po kilku sprawdzeniach płyty muzykom udało się
mnie uwieść chociażby pulsującym numerem tytułowym. W mojej opinii nie jest to
najlepszy album chłopaków z Birmingham, ale na pewno wprowadza on do ich
twórczości element świeżości.
OCENA: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz